PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  21.11.2011
KROCZĘ SWOJĄ ŚCIEŻKĄ
Z Toddem Solondzem, podczas American Film Festival, rozmawia Kuba Armata.



Todd Solondz, fot. Forum

Czym dla pana jest filmowa niezależność? Czy łatwo być niezależnym filmowcem w Stanach Zjednoczonych?


– Dla mnie niezależność to tak naprawdę bycie zależnym od innych ludzi i ich uprzejmości. Paradoksalnie, tylko ktoś taki jak Steven Spielberg może powiedzieć, że jest w pełni niezależnym twórcą. W moim przypadku sytuacja jest zupełnie inna, ponieważ nie mamy w Stanach Zjednoczonych żadnych subsydiów. Można zrobić jeden albo dwa filmy niezależne, ale prawdziwa kariera poza systemem produkcyjnym jest de facto niemożliwa. Jest raptem kilka osób, które mogą sobie na to pozwolić. Zatem ja miałem szczęście, że mogłem w ten sposób zrobić tyle filmów, ile zrobiłem.
 
Postrzega się pan zatem jako modelowy przykład twórcy niezależnego?

– Zależy, co pod tym pojęciem rozumieć. To wyrażenie jest o tyle problematyczne, że do pewnego stopnia straciło dzisiaj znaczenie, a wynika to z faktu, że używa się go w wielu różnych kontekstach. Nawet w moim przypadku, film "Happiness" był finansowany przez studio. Trudno zatem jednoznacznie powiedzieć, że była to produkcja niezależna. A ja dalej mam problem z tym, jakie temu wyrażeniu przypisać znaczenie. To tylko pewnego rodzaju znak.
 
Kiedy szuka pan źródeł finansowania, do kogo się Pan zwraca?

– Zawsze zastanawiam się, kto powinien mój film wyprodukować. To jednak nie producenci finansują moje filmy, ich praca polega raczej na poszukiwaniu źródeł finansowania. Za każdym razem są to inni ludzie i za każdym razem jestem pod wrażeniem, że udaje im się jednak znaleźć kogoś, kto zainwestuje w reżysera, który nie przynosi zysków. Każdy z moich kolejnych filmów zarabia coraz mniej. Choć gdyby nie sprawa pieniędzy, to na pewno mógłbym nakręcić znacznie więcej filmów. „Czarnego konia”, na przykład, zrobiłem bardzo szybko. Proces powstawania filmu nigdy nie staje się łatwiejszy, to jest skomplikowane. Zawsze było trudne, ale teraz jest jeszcze trudniejsze. I z pewnością nie wynika to z kryzysu gospodarczego. Myślę, że nastąpiła poważna zmiana, obecnie filmy kinowe muszą rywalizować z internetem, telewizją, tysiącem stacji, komputerem. Dużo trudniej przekonać ludzi, by wydali pieniądze na bilet do kina. Dodatkowym problemem jest to, że młodzi ludzie uważają piractwo za coś normalnego i chyba staje się to coraz popularniejszym poglądem. Jeżeli założymy, że kino było głównym ośrodkiem kultury w XX wieku, to teraz się to zmieniło.
 
Czy takie nagrody jak Indie Star Award, którą otrzymał pan podczas American Film Festival, zmieniają coś, pomagają w czymś?

– Nie wiem, czy to zmienia coś w Polsce. Musiałbyś zapytać dystrybutora, ale wątpię, żeby wpływało to jakoś znacząco na sukces finansowy. Natomiast sprawia to na pewno, że moja mama jest bardzo szczęśliwa. Człowiek zawsze czuje się zaszczycony, ale ja nagrody przekazuję właśnie mamie, a ona je kolekcjonuje, i to jest w gruncie rzeczy bardzo miłe.


"Czarny koń", fot. AFF

W związku z tym wszystkim, co powiedział pan o finansowaniu, czy postrzega się pan zatem jako czarny koń amerykańskiego kina?  


– Do pewnego stopnia tak, ale kto przypuszczał, że zdobędę pieniądze na kolejny film. To tak, jakby płacić za to, że moje filmy będą tracić pieniądze, ponieważ prawda jest taka, że stale nie przynoszą zysku. W efekcie jednak robię kolejny film, więc chyba można tak powiedzieć. Poza tym uczę i bardzo lubię to robić. Moja praca z młodzieżą polega na tym, że mam pomóc młodym ludziom w pokazaniu ich własnych historii, ale w żadnym wypadku nie chcę ich politycznie ukierunkowywać. Jeżeli chcą kręcić np. filmy o anarchizmie, to moją rolą jest pomóc im zrobić dobry film o anarchizmie. Natomiast nie próbuję narzucić im moich własnych przekonań. Ponieważ moja kariera jest niepewna, zawsze zakładam, że mój ostatni film jest naprawdę ostatnim.
 
Powiedział pan, że "Czarny koń" to najsmutniejszy film w pana dorobku? Czy takie było założenie?

– Prawdę mówiąc, nie zakładałem, żeby tak było. Odkrywam to za każdym razem. Takie stwierdzenie może rodzić dyskusje, że inne moje filmy były smutniejsze, np. „Palindromy”. Dla mnie był to jednak "Czarny koń", przynajmniej tak czuję w tej chwili. Przede wszystkim ze względu na historię, która jest bardzo dziwna. Ukazuje zmaganie dorosłego człowieka, który cały czas nie może dorosnąć. To opowieść o walce, o miłość i poszukiwaniu swojego miejsca na świecie. Bez happy endu, on traci wszystko – to naprawdę wydaje się smutne.
 
Wszystkie pana filmy to osobliwe portrety amerykańskich przedmieść. Czy są one, pana zdaniem, zwierciadłem całej Ameryki?

– Nie lubię generalizować. Na przedmieściach żyje większość Amerykanów, ale tak naprawdę każde z nich jest inne. Z zewnątrz mogą wydawać się takie same, jest jednak wiele szczegółów, które je różni, i to sprawia, że przedmieścia cały czas się zmieniają. Myślę, że większość amerykańskich problemów, które pokazuję w swoich filmach, występuje też w innych krajach. W innym wypadku nikt poza Stanami Zjednoczonymi by ich nie oglądał.
   
Powiedział pan swego czasu, że pańskie filmu nie są dla wszystkich, a zwłaszcza nie dla tych, którym mogą się spodobać.

– Przyszło mi to do głowy po raz pierwszy wiele lat temu, kiedy pokazywałem film "Happiness" na jednym z festiwali. Był późny wieczór, byłem w barze bądź kawiarni. Podszedł do mnie młody chłopak i bardzo entuzjastycznie wypowiadał się o moim filmie. Powiedział, że film jest świetny, a najbardziej podobała mu się scena, w której gwałcony jest młody chłopiec. Wtedy właśnie pomyślałem, że moje filmy nie są dla wszystkich, a zwłaszcza dla tych, którzy je lubią.

Czy chciałby pan nakręcić wysokobudżetowy film w Hollywood? Gus Van Sant pokazał, że można połączyć tego typu produkcję z niezależnym duchem.

– Dla mnie robienie filmów jest dość trudne. Chcę je robić przede wszystkim dla siebie, a nie dla „nich”. Jestem więc samolubny w tym względzie i pragnę robić tylko filmy, na których naprawdę mi zależy. Kiedy piszę scenariusz, nie myślę o budżecie. Choć może to nie do końca prawda. Zastanawiam się, czy można zrobić to taniej. Zawsze staram się pisać jak najskromniej, ponieważ zakładam, że mogę mieć problemy ze znalezieniem pieniędzy.

 
"Czarny koń", fot. AFF

Będąc na planie i realizując film, czy trzyma się pan scenariusza, czy raczej pozwala sobie, ale także swoim aktorom, na improwizację, oczywiście do pewnego stopnia? Jak wyglądała praca nad „Czarnym koniem”?


– Zawsze bardzo zależy mi na tym, żeby moi aktorzy pamiętali tekst, i jest to duże wyzwanie. Dzieci są w tym bardzo dobre, z dorosłymi aktorami bywa różnie. W tym akurat filmie nie było z tym problemu. Dlatego w wielu scenach zostawiałem aktorom nieco miejsca i pozwalałem Jordanowi Gelberowi oraz Christopherowi Walkenowi na improwizację. Myślę, że jest na nią miejsce, ale tylko do pewnego stopnia, najważniejsza jest praca z tekstem. Jeśli znasz tekst, wtedy jest także miejsce na improwizację. Christopher Walken nie ma, przykładowo, rozbudowanej roli w sensie tekstu, ale ma bardzo wyrazistą twarz, którą gra. Bardzo podoba mi się w nim to, że jest w stanie wyrazić tak wiele przy tak niewielkich środkach.
 
W tym filmie bawi się pan konwencją sitcomu, bohaterowie grani przez Christophera Walkena i Mię Farrow, siedząc na kanapie, często oglądają sitcom. Czy to był prawdziwy serial, czy stworzono coś jedynie na potrzeby filmu?

– Sitcomy są dla mnie ważne. W dzieciństwie dużo ich oglądałem i w jakimś stopniu na pewno mnie ukształtowały. Dlatego lubię dzielić się tym doświadczeniem na różne sposoby. To, co bohaterowie oglądają, jest poniekąd związane z popularnym show „Seinfeld”. Jest tam postać George’a i mój bohater Abe jest jego patologiczną wersją. Zatem wydaje się, że oni oglądają właśnie to show, gdyż słychać aktorów, którzy tam zwykle występują. Ale tak naprawdę wszystko to jest wykreowane – sam napisałem tekst i zaprosiłem aktorów z „Seinfelda”, żeby przeczytali go dla mnie. A zatem stworzyliśmy fałszywy sitcom z udziałem tych samych aktorów – Jerry’ego Stillera i Jasona Alexandra. Chciałem wykorzystać komediową postać Jasona Alexandra jako kontrapunkt dla Abe’a.
 
Czy dałby pan swoim bohaterom szansę na to, by zdystansowali się do swojego życia? Są zmuszeni do odgrywania określonych ról i nie widzą żadnej alternatywy, by żyć inaczej.

– Myślę, że każda osoba, która pisze scenariusz, kreuje postaci, jest pewnego rodzaju demiurgiem. Ja jednak raczej tak się nie czuję. Kiedy piszę, jestem żoną, mężem, ojcem, synem. Staję się aktorem i angażuję się w każdą postać. W tym filmie Abe postrzega siebie jako uwięzionego, ale walczy o to, żeby się uwolnić i stworzyć nowe życie, szanse dla siebie. Czy mogę dać im jakąś nadzieję? W pewnym sensie wydają się uwięzieni, ale przecież każdy z nas jest do pewnego stopnia uwięziony przez nasze ograniczenia i okoliczności. Film zawsze dramatyzuje pewną walkę o ucieczkę w poszukiwaniu naszych pragnień. I właśnie w tej walce, tak długo, jak ona trwa, jest nadzieja. Niektórzy mogą też powiedzieć, że tu nie ma nadziei, ale wszystko zależy od kontekstu. Co sprawia, że masz nadzieję? W 1939 roku ktoś mógł mieć nadzieję, że nie będzie wojny, ale to nie byłoby zbyt realistyczne. Dlatego może lepiej nie mieć nadziei, tylko raczej przygotować się na to, co może się wydarzyć. Tak, myślę, że lepiej być przygotowanym, niż mieć nadzieję.
 
Wywiad przeprowadzony w formule roundtable.
 
Kuba Armata
portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  31.07.2012
Zobacz również
Film Holland nagrodzony w Chicago
Nagroda dla operatora „Lęku wysokości” w Manheim
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll