PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Będzie film o katastrofie smoleńskiej. Z Antonim Krauze, reżyserem m.in. „Czarnego Czwartku”, „Mety” i „Prognozy pogody” rozmawia Rafał Kotomski.

Minął rok od premiery „Czarnego Czwartku”. Co Pan dzisiaj – z dystansu – myśli o swoim ostatnim dziele?

Przeżyłem z jednej strony coś dziwnego, a z drugiej niezwykle pozytywnego. Przez ostatnie dwa tygodnie odbywały się projekcje filmów kandydujących do Orłów, przyznawanych przez członków Polskiej Akademii Filmowej. Sam zresztą jestem członkiem tego przedziwnego ciała, którego działalność polega na naśladowaniu Oscarów. W tym właśnie czasie odezwała się do mnie leciwa pani, dawna harcerka z Szarych Szeregów, dobiegająca dziewięćdziesiątki. Ta pani nie widziała „Czarnego Czwartku”, a ja starałem się jej pomóc wejść na projekcję w warszawskim kinie „Luna”. Okazało się, że tłum był taki, jaki pamiętam z lat 50. Olbrzymia kolejka do kasy, wychodząca aż na ulicę. Na mój „Czarny Czwartek” nie było już biletów – rzecz niebywała! A już przecież prawie rok minął od czasu, gdy film był wyświetlany w kinach. Coś podobnego zresztą przeżyłem w Krakowie, gdzie w jednym z kin pokazywano mój obraz w przeddzień Wigilii, a więc ludzie żyli już całkiem innymi sprawami. Jeden z pracowników kina powiedział mi, że przyszło jednak ponad 160 osób do 200-osobowej sali.

Wszystko to są dla mnie bardzo przyjemne sygnały, że film nie zmarł śmiercią naturalną. Choć okraszam je odrobiną goryczy, że „Czarny Czwartek” najbardziej chyba reklamowała i przysporzyła się do jego sukcesu „Gazeta Wyborcza”, od której spodziewałem się największego manta. Takie są paradoksy naszych czasów. Mówię to nie z pychą, ale z pełną pokorą. A z drugiej strony z ogromną satysfakcją.


Antoni Krauze, fot. Krzysztof Lach

Zwłaszcza, że rzecz dotyczy filmu polskiego, poważnego, a w dodatku traktującego o niezwykle bolesnym fragmencie naszej historii – tragedii Grudnia’70.

Niestety, wiele polskich filmów w ogóle nie może doczekać się dystrybucji. I to filmów naprawdę ciekawych.
Zdarza się Panu chodzić do kina na swoje filmy? To może być jakiś rodzaj lekcji dla reżysera?
Raczej nie, jeśli bywam to na seansach na które jestem wcześniej zapraszany. Wtedy najcenniejsza jest reakcja publiczności, możliwość porozmawiania z widzami, skonfrontowania z nimi swoich wyobrażeń. Jedną z ciekawszych rzeczy, jaką przeżyłem w związku z „Czarnym Czwartkiem” było zaproszenie do Szczecina w okresie Wielkiego Postu. W ramach rekolekcji odbywał się pokaz mojego filmu dla uczniów szkół zawodowych, który zorganizował ojciec Mariusz, szczeciński duszpasterz środowisk twórczych. Zeszło się mnóstwo młodych ludzi z kubłami popcornu do największej sali w jednym z multipleksów. Rozbawionych, hałaśliwych. Rzecz jasna szli do tylnych rzędów, w tym wieku najchętniej w kinie tam się właśnie siada. Starsi widzowie odruchowo przesunęli się bliżej ekranu. Również spodziewałem się jakichś żartów i afer. Nie zapomnę jednak pełnej ciszy, gdy film się zaczął. A potem, kiedy przy zapalonym już świetle pojawiły się napisy końcowe i zabrzmiała ballada o Janku Wiśniewskim śpiewana przez Kazika Staszewskiego, ci młodzie ludzie siedzieli do samego końca!

To pokazuje, że nie wszystko jeszcze stracone dla poważnych przedsięwzięć. Nie powinniśmy porzucać wszelkiej nadziei i oczekiwać od kina wyłącznie prostej rozrywki.

Mam dość ograniczone możliwości spotykania się z widzami. We wspomnianym Szczecinie po raz pierwszy zetknąłem się z sytuacją, kiedy film był pokazywany w ramach rekolekcji wielkopostnych. Okazuje się jednak, że można i chyba to spełniło swoje zadanie, wymyślone przez duchownych. Moje poczucie jest takie, że nie tylko nie wszystko stracone, ale dzieje się coś, co jeszcze kilka lat temu byłoby chyba niemożliwe.
Można odzyskać widza konsumującego rzeczy łatwe i dla kina z ambicjami?
Myślę, że jeżeli nasze filmy będą spełniać pewne warunki atrakcyjności współczesnego kina, to jest możliwe. Spośród produkcji ubiegłorocznych, z którymi konkurował mój „Czarny Czwartek”, niezwykła jest kariera „Sali samobójców” Jana Komasy. Oczywiście należę do innych roczników, ale to nie jest film głupi, rozrywki typu „Och, Karol” lecz taki, w którym nawet widz niemłody może znaleźć wiele rzeczy do przemyślenia. I taki film zdobył ogromną popularność, stał się wręcz przebojem. Coś się jednak w kinie zmieniło. Oczywiście nie jest już „najważniejszą ze sztuk”, jak określił je towarzysz Iljicz przed wielu, wielu laty. Mamy nowe gatunki i oczywiście Internet, który jest tak pojemny, że mieści się w nim wszystko, łącznie z filmami na portalu youtube. Na szczęście jeszcze swoich zwolenników ma wciąż jeszcze film wyświetlany w kinie.

Andriej Konczałowski twierdzi, że w kinie ludzie nie czekają na arcydzieła, bo nie mają czasu, by się nad nimi zastanawiać.

No tak, żyjemy w czasach, gdy epitet „film ambitny, psychologiczny” zniechęca widza bo grozi tym, że będzie zmuszał do myślenia.

Czy jednak nie jest tak, że mechanizm sam się napędza? Twórcy zawczasu rezygnują z filmu dla myślących, bo nie będzie dochodowy i wybierają komercję.

Start większości produkcji opiera się na tym, że muszą okazać się sukcesem kasowym. Wielu dobrych, zręcznych czy nawet interesujących twórców już się na tym położyło. Bo okazuje się, że nie ma formuły, w jaki sposób zaciekawić i ściągnąć widza do kina. Sposobem na to wcale nie musi być powielanie pewnych wzorców. Co prawda niespecjalnie interesuję się wynikami dystrybucyjnymi, na przykład takich filmów jak ostatnio „Wyjazd integracyjny” czy „Sztos 2”, które ewidentnie dążą do tak zwanego zdobycia kasy i ich realizatorom pewnie o nic innego nie chodzi. Ale nie jest tak, że mając pewne doświadczenia, siądziemy sobie i wymyślimy, czego chciałby najbardziej powszechny widz, to się nam bez wątpienia spełni. Uważam, że to dobrze. Za każdym razem mamy jednak do czynienia z pewną niewiadomą. Oczywiście można filmowi pomóc albo go położyć złą reklamą, czy w ogóle jej brakiem.

Dobre kino jest skazane na elitarność albo pozostawanie w opozycji, a czasem wrogości wobec ciążącej nad wszystkim potęgi Hollywood?

Myślę, że Hollywood już będzie zawsze wpływało na kino, bo wyznacza pewne standardy. Przede wszystkim techniczne. I pewne mody. Na przykład to, że dzisiaj największym kandydatem do Oscara jest film o Margaret Thatcher z Meryl Streep w roli głównej jest niewątpliwie związane z ubiegłorocznym laureatem „Jak zostać królem”, o władcy, który się jąkał. Jednocześnie też filmy, które chciałoby się, by powstawały, jak obrazy niezapomnianego Tarkowskiego, będą zawsze w opozycji do Hollywood. Przy czym niebywałe są w ostatnich latach kariery realizacji, które przedtem chyba nigdy nie przebiłyby się do wielkiego świata kina. Mam na myśli rumuńskie „Cztery miesiące, trzy tygodnie i dwa dni” czy irańskie "Rozstanie", które ma wielką szansę na Oscara. Oczywiście można tworzyć filmy w opozycji do fabryki snów, ale jednocześnie ona jest taką siłą, że sama je wsysa i wykorzystuje. To nie działa na zasadzie prostego odwrócenia się plecami. Oczywiście ubolewam, że większość dzisiejszej produkcji filmowej jest żenująca. Oglądamy to w telewizji. Najczęściej w godzinach najwyższej oglądalności. Ale, gdy się produkuje kilkaset filmów rocznie, to większość musi być taka, jaka jest... Na szczęście istnieją jeszcze w Polsce kina, w których można spotkać się z zupełnie inną robotą.

Można je policzyć, powiedzmy, na palcach obu rąk.

Ale jednak są, w Warszawie choćby kino „Muranów”. Sam byłem też w kilku takich interesujących miejscach na tzw. prowincji. Choćby w podwarszawskim Grójcu, który samą nazwą towarzyszy mi przez całe niemal życie. Tuż po wojnie stamtąd właśnie wywodzili się chłoporobotnicy, którzy przyjeżdżali na tydzień do pracy w stolicy i potem wracali do domu. Dzisiaj w Grójcu kina nie ma, ale jest dom kultury, gdzie najciekawszą działalnością są właśnie seanse filmowe. Organizuje je dwoje wspaniałych, młodych, wykształconych ludzi. Miałem tam spotkanie z widzami, którzy naprawdę zdumieli mnie swoją wiedzą i przygotowaniem. Gdy przy okazji dyskusji zacytowałem wiersz Miłosza „Który skrzywdziłeś człowieka prostego...”, przynajmniej połowa sali zakończyła wiersz wraz ze mną. To było świadectwo czegoś, czego sam nie umiem do końca nazwać. Ale myślę, że po prostu chodzi o kulturę. W dużych miastach to się często zaciera. Niby są teatry czy filharmonie, ale okazuje się, że na dobre przestawienie w dobrym teatrze nie można kupić biletów. Nie zapominajmy o prowincji, przecież tam mieszka najwięcej osób. Polska, również ta kulturalna, na pewno nie kończy się na Warszawie, Krakowie czy Gdańsku.

Niestety, coraz częściej mniejsze, biedniejsze samorządy na kulturze oszczędzają. I potem zamiast ambitnego repertuaru w kinie urządzonym w domu kultury, widzowie są skazani na trzeciorzędne produkcje, które pokazują stacje telewizyjne.

Mało tego, że oszczędzają. Ludzie prowadzący wspomniane kino w Grójcu dostali ostatnio nagrodę PISF-u i Stowarzyszenia Filmowców Polskich za swoją ciężką, ale bardzo dobrą kulturalną robotę. Po czym dowiedzieli się, że nie dostaną wsparcia finansowego na swoją działalność. Być może to wynik kryzysu, którym wszyscy nas straszą, chociaż obserwując życie go nie widzę. Wielkie pieniądze są wydawane na lewo i prawo na stadiony czy inne tego rodzaju cyrkowe imprezy. Ale może sprawa z Grójca to jednak efekt tego, że tzw. prowincję niesłusznie się pomija i o niej zapomina.

Ciekawe byłoby zobaczyć takich „Aktorów prowincjonalnych” we współczesnym wydaniu i Pańskiej reżyserii...

Kiedyś o prowincji mówiono jako o czymś gorszym, innym. Dzisiaj cywilizacyjnie te różnice z pewnością się zatarły, wszystko się wyrównało poprzez media, szczególnie Internet.

Co z tym filmem o polskiej prowincji, gdyby pojawił się ciekawy scenariusz? A wcześniej literatura, bo Pan często sięgał po interesujące powieści czy opowiadania, Himilsbacha, Rylskiego, Łozińskiego. Nie kusi Pana?

Na pewno tak, ale mówię to z pozycji swoich lat i z poczuciem, że film wymaga swego rodzaju młodości. To jest po prostu trudna robota, wymagająca siły. Oczywiście są ludzie, którzy swoją karierą zaprzeczają tej prawdzie. Kiedyś Wojciech Jerzy Has, który do końca robił filmy czy dzisiaj Andrzej Wajda. Generalnie zgadzam się z Krzysztofem Kieślowskim, który postanowił wycofać się z tego zawodu. U niego to się pewnie wiązało z poczuciem niewydolności organizmu, ale reżyseria filmowa jest jednak dobra w pewnym wieku.

Nie wierzę, że Pan czuje się już reżyserem na emeryturze.

Jestem na emeryturze i tego nie zmienię. Ale mam poczucie, że coś jeszcze powinienem zrobić. Trzynaście lat temu darowano mi jakiś okres życia. Myślałem, że to będzie kilka lat, tymczasem trwa już bardzo długo. Widać zatem, że czegoś jeszcze nie zrobiłem. Chociaż to nie to samo, co było kiedyś. Gdy człowiek miał jakieś plany, zastanawiał się, szukał. To jednak wymaga większej sprawności intelektualnej, ale przede wszystkim fizycznej. Dzisiaj patrzę na to wszystko już trochę z drugiej strony.

Mówił Pan, że ma jeszcze coś do zrobienia. Jak rozumiem chodzi o film opowiadający o tragedii smoleńskiej?

Nie wiem, czy uda mi się zrobić ten film. Pracuję nad nim już bardzo długo. A przy tym wszyscy już chyba mają poczucie fikcji w wyjaśnianiu katastrofy z 10 kwietnia. Wręcz kłamstwa, którym nas karmiono. To wszystko teraz pęka i mam nadzieję, że ułatwi mi sytuację.
Obserwuję i próbuję dowiedzieć się jak najwięcej ze śledztwa smoleńskiego, także od moich znajomych posiadających jakąś wiedzę na ten temat. Okazuje się przy tym, że ludzie z którymi w czasie stanu wojennego i później robiliśmy rożne rzeczy nielegalnie, w imię prawdy i poczucia wolności, dzisiaj nie chcą mi pomóc. Prawda o Smoleńsku nie może być w żaden sposób czymś, co komukolwiek zagraża. Wręcz odwrotnie! Naukowcy, eksperci w czymś uczestniczą, coś wiedzą i niczego nie chcą nam, ludziom zainteresowanym, o tym powiedzieć. Dzieje się jakaś niepojęta rzecz, która jest dla mnie złym znakiem czasu.

Czy ta otoczka pomoże czy przeszkodzi Pańskiemu obrazowi? Jak rozumiem powstanie film polityczny, mający ambicję mówić prawdę o współczesnej Polsce?

Wraz z ludźmi, których zaprosiłem do przedsięwzięcia, pracujemy nad scenariuszem. Uważam, że nie jesteśmy jeszcze gotowi. Poza tym czas, który mija od tej historii przynosi ciągle coś nowego. Na pewno jednak w moim filmie znajdzie się spojrzenie na katastrofę również pod kątem tego, co do tragedii doprowadziło i zawiera się w okresie pięciu lat od roku 2005, gdy w Polsce stały się rzeczy bardzo złe. Wykorzystując wiedzę ludzi bardziej ode mnie kompetentnych, chciałbym mówić o tych latach z perspektywy 10 kwietnia. Wszystko jedno co było jej bezpośrednią przyczyną.
Film zresztą zaczyna się samą katastrofą, tak jak zobaczyliśmy ją wszyscy. A potem jest śledztwo. Chciałbym sięgnąć tutaj do dobrego wzoru, jakim był "Człowiek z marmuru" Andrzeja Wajdy, by spróbować odpowiedzieć na pytania dlaczego doszło do wyjazdu dwóch polskich delegacji do Katynia, a potem w Smoleńsku do rzeczy niewyobrażalnej. Myślę, że żadne państwo na świecie nie dopuściłoby do takiej tragedii. To się po prostu nie mieści w głowie.
Czas, który minął od 10 kwietnia odebrał już emocje całemu wydarzeniu, ale myślę, że dla filmu to tylko lepiej. Mam poczucie, że to mój ostatni film. Dlatego to dla mnie bardzo ważna sprawa. Wiek i doświadczenie ponad czterdziestu lat pracy w tym zawodzie mówią mi, że nie strona artystyczna jest tutaj najważniejsza. Zobowiązania i poczucie pewnej misji liczą się bardziej, niż czysty rachunek tego, co powinno być spełnione, by film okazał się udany. Prowadzę rozmowy z aktorami i namawiam do zasypywania podziałów. Są rzeczy, które powinny nam to uświadomić. Bo podziały są wielką szkodą Polski i Polaków. Niestety, mam wrażenie, że one wciąż się utrzymują, a często wręcz pogłębiają.

Rafał Kotomski
portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  20.02.2012
Zobacz również
Będzie film o katastrofie smoleńskiej. Rozmowa z Antonim Krauze (na skróty)
Gierszał królem jumaków
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll