PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Zanim stał się jedną z najzabawniejszych postaci polskiej sceny kabaretowej oraz gwiazdą serialu "Na kłopoty... Bednarski", Stefan Friedmann był, jak sam mówi, niegrzecznym chłoptasiem.

Należał do różnych band, ciągle wdawał się w bójki. Od zawsze miał wielką potrzebę, by wyróżniać się z tłumu - na zdjęciu z pierwszej komunii jako jedyny ubrał słoneczne okulary w białych oprawkach. Nauczyciele nie wróżyli mu najlepszej przyszłości, tymczasem pracował m.in. z Wojciechem Młynarskim. Z Piotrem Czerkawskim rozmawia zarówno o swojej karierze, jak i scenie kabaretowej kiedyś i dziś. Oczywiście, mówi również o Bednarskim.  Zapraszamy do lektury wywiadu!


Stefan Friedmann, fot. AKPA

Piotr Czerkawski: Pański dowcip bawi widzów i czytelników już od kilkudziesięciu lat. Ciekaw jestem, czy uważa pan, że charakter poczucia humoru jest kwestią zmienną i ściśle przynależną do konkretnej generacji?

Stefan Friedmann: Z poczuciem humoru jest tak, że albo się je ma albo nie. Wszystko zależy od poziomu dowcipów i preferencji widza. Na pewno z biegiem lat zmieniają się tematy i posób ich oruszania. Współczesność posługuje się językiem szybkim i dosłownym. Dzisiejsze kabarety, które liczbą dorównują klubom piłkarskim ligi okręgowej licytują się w odwadze sformułowań i żargonie uznanym kiedyś za nieelegancki. Co drugi kabaret powinien nazywać się Gruba Rura.

Te przemiany wzbudzają w panu rozgoryczenie?

To że obecne żarty nie bawią mnie do rozpuku wcale nie znaczy, że zjechałem na bocznicę. Jako przedstawiciel starej gwardii, współpracownik Młynarskiego czy Kofty,  po prostu nie umiem  zachwycać się takim rodzajem sztuki. Nie mam jednak  za złe młodym ludziom, że robią to, co umieją i zarabiają na tym pieniądze, bo to jest tak jakbym się dziwił, że jest internet i intercity.

Ewidentna degradacja kabaretu może zaskakiwać. W początkach swojego istnienia był on przecież uznawany za szczyt wyrafinowania.

Nie bójmy się użyć tego słowa: był elitarny. Przedstawiciele pewnych, wielce szanowanych, środowisk przychodzili na występ, żeby posłuchać jak ktoś dowcipnie komentuje sprawy, którymi żyją na co dzień i od święta. Ten czas już przeminął i nie ma sensu go żałować. Dobrze, że w ogóle miał kiedyś miejsce. Dziś kabaret jest przecież masowy, przypomina świątynię rechotu skrzyżowaną z emocjonalnym McDonaldsem. Ma być prosto, tanio i szybko. Dobrze, że  nie jest trująco. Przynajmniej na razie.

A co z rolą polityczną, którą kabaret odgrywał w naszym kraju w okresie PRL-u?

Kiedy sam wtedy występowałem na scenie, rzeczywiście wiedziałem, że ludzie przychodzą na nasze spektakle, i bawić się odczytując ukryte znaczenia czy aluzje .To była taka gra inteligencka. Dziś nie ma już takich problemów, można powiedzieć wszystko, byleby zrobić to jak najbardziej efekciarsko i jak najlepiej sprzedać swój show.

Poczucie humoru stałoby się więc  kolejną ofiarą transformacji ustrojowej?

Można tak powiedzieć, choć nie chciałbym wyjść tutaj na nieprzejednanego krytyka wolnego rynku. Dzięki kapitalizmowi w ogromnym stopniu zwiększył się przecież nasz dostęp do kultury. Dawniej musieliśmy czekać 10 lat od światowej premiery, żeby obejrzeć na przykład „Ojca chrzestnego”. Dziś wiele filmów pojawia się w Polsce niemal tego samego dnia, co w USA. Oczywiście, za tym wszystkim stoją wyłącznie pobudki finansowe, bo producent chce, po prostu, zarobić jak najszybciej i jak najwięcej. O czymkolwiek zresztą nie zaczniemy mówić, i tak dojdziemy do wniosku, że świat kręci się wokół pieniędzy. Wszystko jest na sprzedaż, zupełnie jak u Wajdy.

O przywołanym przez pana kinie Wajdy często mówi się, że w największym stopniu oddaje polski charakter narodowy. Kłopot w tym, że te filmy rzadko kiedy bywają choć trochę zabawne. Czy to oznacza, że w przeciwieństwie do humoru żydowskiego, czy angielskiego nie istnieje coś takiego jak humor specyficznie polski?

Szczerze mówiąc, trudno powiedzieć. Gdy w naszym kraju coś jest „narodowe”, najczęściej okazuje się szlachetne, wzniosłe i pozbawione dystansu. Prawda jest taka, że strasznie ponura z nas nacja. Gdy idę ulicą i patrzę na przechodzących ludzi, widzę w nich najczęściej gorycz i zniechęcenie. Wszyscy mają pretensje do losu i czują się dotknięci. Zupełnie jakby przed chwilą dowiedzieli się o jakiejś wielkiej katastrofie. Humor, owszem, funkcjonuje w ich życiu, ale na zasadzie powierzchownego rytuału, takiego samego jak niedzielna wizyta w kościele. Podczas spotkań towarzyskich Polacy często opowiadają sobie dowcipy, ale czynią to bez serca, niemal z obowiązku. Jest tak jakby rechotem chcieli zagłuszyć egzystencjalne wątpliwości. Wszystko to wydaje się bardzo smutne, a jedynym wyjściem z tej sytuacji może być chyba wyśmianie wszechobecnego pesymizmu za pomocą czarnego humoru. Może więc to właśnie on byłby charakterystyczny przynajmniej dla części Polaków?

Gdy tak słucham uprawianej przez pana krytyki naszej mentalności, myślę, że nieprzypadkowo jako jednego z artystycznych mistrzów wymienia pan akurat Leopolda Tyrmanda. Nawet tak przygnębiający czas jak okres lata 50., potrafił on w „Złym” opisać w sposób kolorowy i pełen pasji. Taka zresztą była jego strategia sprzeciwu wobec systemu.

Choć nigdy nie poznałem Tyrmanda osobiście, w młodości miałem poczucie, że podążam jego szlakiem. Tak jak autor „Złego”, byłem bywalcem SPATiF-u, Kameralnej, Hybryd  przesiadywałem w Związku Literatów. Oczywiście to wszystko działo się kilka lat później, a wiedzę o artystycznym światku Warszawy czerpałem z  lektury jego „Życia towarzyskiego i uczuciowego”.

Można powiedzieć, że to właśnie Tyrmand ukształtował pański styl życia?

 O, znalazło by się więcej takich Tyrmandów. Ten właściwy  imponował mi na przykład sposobem w jaki patrzył na modę. W swoich książkach przez kilka stron, z wielką pasją i spostrzegawczością, potrafił przecież rozpisywać się o tym jak ktoś był ubrany. Rozumienie mody nie ograniczało się zresztą u Tyrmanda wyłącznie do ubioru. Ważny element stanowiła choćby popularyzacja jazzu . To właśnie Tyrmand zapewnił mi muzyczną edukację.

Oprócz Tyrmanda ważną rolę w pańskim życiu artystycznym odegrał także Jerzy Dobrowolski. Dla mnie  na zawsze pozostanie on przede wszystkim znakomitym detektywem Marlowem z „Kłopotów to moja specjalność”,  adaptacji opowiadania Chandlera dokonanej dla Teatru Telewizji.

Dobrowolskiego podziwiałem przede wszystkim za nonszalancję i towarzyszącą jej niezwykłą naturalność. Jurek był doskonały w opowiadaniu bzdur z iście kamienną twarzą. Potrafił przez pół godziny mówić coś strasznie głupiego, po czym rozmówca nie wytrzymywał i krzyczał: „Pan się ze mnie nabija!”. „A co, nie wiedział pan?”, odpowiadał wtedy ze spokojem Dobrowolski .

Typowy sarkazm a la Marlowe!

Otóż to! A wie pan, że ja również zagrałem w adaptacji Chandlera? To było „Długie pożegnanie”, w którym Marlowe'a grał Witold Pyrkosz, a ja wcieliłem się w barwną postać szefa meksykańskiej mafii, Mandy'ego Menendeza. Miałem biały garnitur i czarny wąsik. Strasznie byłem groźny.

W pańskiej filmografii można odnaleźć również postać, która pod pewnymi względami przypomina samego Marlowe'a. Mam tu na myśli, oczywiście,  komisarza Bednarskiego z pamiętnego serialu Pawła Pitery.

Bednarski i Marlowe? Myślę, że rzeczywiście łączy ich to, że są jednakowo dalecy od ideału i świadomi własnych ograniczeń. Właśnie nieskrywane słabości czynią takich bohaterów sympatycznymi i sprawiają, że obchodzą nas oni bardziej niż jakiś nieskazitelny Sherlock Holmes.

Bednarski to  znakomita rola telewizyjna. Trudno oprzeć się wrażeniu, że sukcesu podobnej miary nie udało się panu osiągnąć w kinie. Jest czego żałować?

Nie sądzę, bo moje rzadkie występy w filmach wynikają po prostu z pewnego rodzaju snobizmu. Jako dziecko zaznałem biedy, więc dziś, niezależnie od tego czy chodzi o pracę, czy o życie prywatne, lubię korzystać z luksusu decydowania. Dzięki takiej strategii wybieram tylko propozycje, do których czuję się autentycznie przekonany. Gdy trafię na taki projekt, mogę nawet ubiegać się o rolę  przez  casting .

Naprawdę udało się panu zaangażować tą drogą w jakieś interesujące przedsięwzięcie?

Jakiś czas temu właśnie z castingu trafiłem do obsady polskiej wersji językowej „Księżniczki i żaby” Disneya. Wcieliłem się tam w robaczka świętojańskiego i poszło mi tak dobrze, że jakiś czas po premierze przyszła do mnie paczka z Los Angeles. W środku był list gratulacyjny, w którym ludzie z Disneya przyznawali, że choć nie rozumieją ani słowa, są pod wrażeniem mojej roli. Takie  sytuacje są szalenie miłe i jestem pewien, że nie przeżywałbym ich gdybym pracował jak szalony i przyjmował każdą rolę, która wpadnie mi w ręce.


Stefan Friedmann, fot. AKPA

Podobno niewiele brakowało, a w ogóle nie byłoby z czego wybierać, bo w dzieciństwie skończyłby pan w poprawczaku...


Mówiąc łagodnie, miałem trudności z dyscypliną... W praktyce był ze mnie po prostu niegrzeczny chłoptaś. Jako dziecko należałem do różnych band, ciągle z kimś się tłukłem. Nauczyciele przepowiadali mi, że skończę na szubienicy albo w rynsztoku. I rzeczywiście, raz w życiu wpadłem do rynsztoka, ale było to dużo później i stało się pod wpływem dobrej whisky. A na szubienicy zawisłem w filmie „Kiedy miłość była zbrodnią” jako polski parobek, który kalał cześć niemieckiej gospodyni. Tylko niech pan tego nie pisze i skupi się na tym, że jestem kulturalnym facetem, który lubi czytać książki! A nawet jakieś  napisał.

Ależ panie Stefanie, w ten sposób stracilibyśmy najciekawszy fragment wywiadu! Zresztą podejrzewam, że doskonale pan o tym wie. W jednym ze swych  licznych wcieleń artystycznych jest pan przecież reżyserem teatralnym, który specjalizuje się w farsach. Ten gatunek, jak żaden inny, wymaga  wyczucia stylu i zręcznego balansowania na granicy dobrego smaku.

W farsie liczy się przede wszystkim autentyczność i precyzja. Trzeba ogromnego wysiłku, żeby przekonać widza, że wszystkie te niesamowite zbiegi okoliczności mogą wydarzyć się naprawdę. Żeby osiągnąć ten efekt, staram się sięgać po rozpoznawalne aluzje i osadzać swoje historie w dobrze znanym kontekście. Kiedy pracowałem na przykład nad sztuką  „Zamknij oczy i myśl o Anglii”, wsłuchałem się w wygłaszany przez jedną z postaci monolog o trudnej codzienności życia brytyjskiego urzędnika. Pomyślałem wtedy, że jego problemy są jak żywcem wyjęte z Barei i miałem już gotowy klucz do zrealizowania tej sceny.

Ciekawi mnie jaka była pańska metoda na odnalezienie się w estetyce hip-hopowej. W toku swojej kariery wystąpił pan najpierw w teledysku Molesty Ewenementu a potem Sokoła i Pono.

W obu przypadkach o występ poprosił mnie syn, który swego czasu był mocno związany ze środowiskiem hip- hopowym. Jeśli chodzi o słynne „W aucie”, mój Wojtek był nawet jednym ze współautorów piosenki. W tym teledysku mnie i Piotrowi Fronczewskiemu spodobał się przede wszystkim brak gotowego scenariusza. To zachęciło nas do improwizacji i utrzymania całości w stylistyce pastiszu. Sam wymyśliłem na przykład scenę swojego tańca, która szybko stała się kultowa. Inspirowałem się wtedy twistem, tańcem mojej młodości. Jak widać, warto czasem korzystać ze wspomnień.

Podczas pracy miał pan poczucie obcowania z  kompletną egzotyką?

Absolutnie nie. Dzięki synom miałem już o tej muzyce niezłe pojęcie i orientację. Do dziś zdarza mi się od czasu do czasu słuchać dobrego rapu. Na tym przykładzie doskonale widać, że zawsze chciałem być na bieżąco z zainteresowaniami moich synów. Dzięki temu, mimo że obaj są już dobrze po trzydziestce, wciąż utrzymujemy dobry kontakt. Co ważne, to nie ja na siłę zmuszam ich do spotkań, ale sami wychodzą z taką inicjatywą. Gdyby było inaczej, uznałbym, że jako ojciec poniosłem porażkę.

Często podkreśla pan, że uważa się za wielkiego indywidualistę...

Odkąd pamiętam miałem wielką potrzebę, żeby wyróżniać się z tłumu! Zawsze kiedy synowie oglądali moje grupowe zdjęcia z dzieciństwa czy młodości, mówili, że rozpoznają mnie bez trudu ze względu na jakieś szczegóły w ubiorze czy w zachowaniu... Na zdjęciu pierwszej komunii jako jedyny mam słoneczne okulary w białych oprawkach. A dzisiaj to przecież krzyk mody...

Zmierzam do tego, że mimo deklarowanej nieustannie niezależności w 2006 roku wystąpił pan na wiecu jednoznacznie kojarzonym z konkretną partią polityczną.

Ech, mówi pan o mojej niechlubnej karcie... Przez pewien czas zatrudniałem agentkę, która bardzo potrzebowała pieniędzy i załatwiła mi serię występów. Dopiero po fakcie zorientowałem się, że odbędą się one przy okazji wieców Prawa i Sprawiedliwości, a więc partii, która zawsze znajdowała się dla mnie na światopoglądowych antypodach. Chcąc nie chcąc, musiałem jednak wypełnić kontrakt. Pojechałem  na pierwszy mityng do Olsztyna, nie krygowałem się i opowiadałem dowcipy w swoim stylu, także te ostrzejsze. Po spotkaniu podszedł do  jeden z prominentnych działaczy partii i próbował wymóc na mnie, żebym przestał żartować z Kościoła. Odpowiedziałem mu, że jestem zawodowym humorystą i będę śmiał się z tego, co chcę. Skończyło się banalnie. Agentka uciekła z pieniędzmi. Mówi się trudno. Ta historia tylko potwierdza, że artysta powinien być niezależny i nie opowiadać się za żadną opcją polityczną.

Przyznam, że mnie pan uspokoił. Swoją drogą, ta historia przypomniała mi popularną opinię, że humor najmocniej spełnia swoją rolę, jeśli jest wymierzony przeciwko czemuś konkretnemu. Przeciw czemu występuje więc dowcip Stefana Friedmanna?

Jako indywidualista zawsze byłem nieufny wobec stagnacji, oficjalności i skostniałych zasad postępowania. Mamy w naszym społeczeństwie pewne kanony zachowań religijnych czy patriotycznych, którym hołdujemy i nie próbujemy nawet się zastanowić, czy faktycznie są nam potrzebne. Zachowujemy się jakbyśmy jechali w zamkniętym przedziale pociągu. Tymczasem ja, za sprawą swojego humoru, chciałbym nakłaniać ludzi, żeby z tego pociągu wyskoczyli. Albo chociaż pociągnęli za hamulec bezpieczeństwa.


Piotr Czerkawski
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  25.05.2012
Zobacz również
„Luther” zmiata wszystkich Callaghanów
Zdjęcia do serialu o Janie Palachu zakończone!
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll