Sezon festiwalowy w pełni. Atrakcja goni atrakcję. W Krakowie fantastyczny „Marley” Kevina Macdonalda (w ogóle bardzo mocna sekcja dokumentów muzycznych), retrospektywa Heleny Třeštíkovej, laureatki tegorocznego Smoka Smoków, przegląd kinematografii włoskiej, „Wirtualna wojna", świetny dokument Jacka Bławuta...
Na poznańskim Animatorze, którego tegoroczna edycja udała się nadzwyczajnie – genialne „Półtora pokoju" Andrieja Chrżanowskiego, frapująca „Przemiana”, nowy film braci Quay, retrospektywa szalonego Bruce'a Bickforda, urodzinowy pokaz najlepszych filmów profesora Jerzego Kuci, kilka dobrych koncertów...
Kadr z filmu "Półtora pokoju", fot. Animator
Potem kolejna edycja Nowych Horyzontów: kino Meksyku, retrospektywy Reygadasa, Seidla, Makavejeva, Tscherkassky'ego, Giersza, mockumenty, obrazy końca świata, przypomnienie wielce zasłużonego Studia im. Karola Irzykowskiego, no i Panorama, a w niej – przede wszystkim – „Miłość” Michaela Hanekego, „Bestie z południowych krain” Benha Zeitlina, „Holy Motors” Leosa Caraxa...
Coraz bardziej rozrastają się festiwalowe programy. W tym roku, aby sobie ułatwić zadanie, nie oglądałem konkursów, które przecież stanowią sól każdego festiwalu. Trochę usprawiedliwia mnie fakt, że brałem udział w pracach selekcyjnych Krakowskiego Festiwalu Filmowego i poznańskiego Animatora, więc filmów konkursowych (i tych, które nie dostały się do konkursu), w dużej liczbie się naoglądałem. Z konkursu nowohoryzontowego – po kilku latach pilnego oglądania – świadomie zrezygnowałem. Bałem się ryzyka. A w sekcjach pozakonkursowych – same pewniaki. Nie zawiodłem się, choć zapewne coś (z konkursu) straciłem. Mimo tych świadomie sobie narzuconych ograniczeń miałem ogromne problemy z ułożeniem festiwalowych marszrut. Zawsze po ich opracowaniu zostawało mi dużo tytułów, których obejrzenie okazywało się jednak niemożliwe, bo ich projekcje pokrywały się z seansami innych tytułów “obowiązkowych”...
Na półmetku jednego z festiwali zostałem zaproszony – wraz z trójką kolegów krytyków – do radiowego studia, by podyskutować o dotychczas obejrzanych filmach. Zamiast gorącej dyskusji (było o co się spierać) doszło jedynie do czterech monologów poświęconych gustom monologujących. Trudno było dyskutować, gdyż – jak się okazało – każdy z zaproszonych oglądał inne filmy, osobiste marszruty festiwalowe całej czwórki rzadko się krzyżowały. Z tych powodów od pewnego czasu z festiwali wyjeżdżam raczej w nastroju ambiwalentnym: ucieszony, że udało mi się zobaczyć wiele dobrych filmów, i wkurzony, że wielu nie udało mi się obejrzeć.