PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
LUDZIE POLSKIEGO FILMU
  26.06.2012
"Wiśta wio, łatwo powiedzieć" mawiał główny bohater serialu "Dom" - jednej z najpopularniejszych filmowych sag rodzinnych. O pamiętnej roli Andrzeja Talara, dalszych ścieżkach kariery i powrocie do filmu z Tomaszem Borkowym rozmawia Gabriela Urbańska/Portalfilmowy.pl.

Portalfilmowy.pl: Po 12 latach nieobecności wraca Pan do filmu. Tym razem główną rolą w nowej „trzydziestce” Studia Munka „Jak głęboki jest ocean”. Jak do tego doszło?


Tomasz Borkowy: To blisko trzyletnia historia. Bardzo młody i bardzo zdolny człowiek studiował w Edynburgu reżyserię. Nazywa się Filip Syczyński. Poprosił mnie, bym zagrał w jego dyplomie. Spojrzałem w scenariusz – nieźle napisany, ale powiedziałem mu - Panie Filipie, ten scenariusz jest mniej inteligentny od Pana. Nie chcę zagrać w tym filmie, bo jest o wojnie, o potworności, a już tego mam dosyć. Ja się w tym nagrałem. - Ale obiecałem mu, że zagram w jego debiucie, jeśli jego scenariusz będzie równie inteligentny, co autor. Jakieś dwa i pół roku temu Filip przysłał mi scenariusz pierwszej wersji „Jak głęboki jest ocean”. Przeczytałem to i zachwyciłem się. Pierwsza wersja  była o wiele większa, naturalistyczna, ze zdjęciami podwodnymi. Bohaterem jest człowiek w moim wieku, któremu się wydaje, że przegrał życie. Jego żona zmarła, syn wyjechał za granicę, on sam – pisarz - nie znajduje tematów dla siebie. Jego życie jakby przeszło obok. Zainteresowała mnie ta rola. Jest tu także ciekawa relacja między ojcem a synem. Sam mam 30. letniego syna, z którym przez wiele lat nie miałem kontaktu. Dopiero teraz ten kontakt się rozwija, bo podobnie jak filmowy Marek, zacząłem więcej rozumieć. Mam nadzieję, że uda mi się zagrać tę postać tak, jak ja to czuję z perspektywy swoich prawie 60. lat, ze wszystkim, co mnie boli. Życie jest piękne, jeżeli się ma do niego cierpliwość. O tym jest ten film. O cierpliwości, o tym, że warto jest wejść we własną głowę i wszystko przemyśleć i za każdym razem odbierać życie na świeżo. W Polsce trudno o taką postawę.


"Jak głęboki jest ocean" (Jan Janga Tomaszewski, Krystyna Tkacz, Piotr Aleksander i Tomasz Borkowy), fot. Paulina Wielgopolan

PF: Podobny optymizm jest u nas bardzo niepopularny. W lepszym tonie jest się nosić z marsową miną, narzekać i rzucać jadowite komentarze.

TB: Za każdym razem gdy tu przyjeżdżam  wali mnie to po głowie! Po dwóch tygodniach opuszczam Polskę dosyć zdołowany. Ludziom brak cierpliwości. Patrząc przez pryzmat chwilowych trudności, nie pomyślą, że jest jednak  fajnie. Że jest dobrze. Tak też jesteśmy postrzegani za granicą. Od 23. lat jestem związany z Festiwalem w Edynburgu i w tym czasie widziałem bardzo dużo polskich rzeczy. Sprowadzam polskie teatry i widzę, że stały się bardziej mroczne, ciężkie, bo tak wygląda tutaj życie. Młodzi ludzie robią taki teatr i to mnie przeraża.

PF: Czy takie same ma Pan obserwacje odnośnie współczesnej polskiej kinematografii?

TB: Niestety nie znam zbyt dobrze nowych polskich filmów. W wielkiej Brytanii jesteśmy strasznie zamerykanizowani. Brytyjskie kino ma niewielkie możliwości, bo dystrybucja jest amerykańska. To, co miałem okazję zobaczyć jest ciekawe. Na szczęście młoda polska kinematografia różni się od teatru. Wychowałem się na filmach Wajdy, Chęcińskiego, Morgensterna, Barei, Zanussiego - to jest ten mój czas. Film Syczyńskiego jest bardzo niepolski. Zawarł w nim poetykę, której w Polsce nie ma. Bierze dużo z Felliniego – w myśleniu o filmie, rezygnuje ze specjalnych efektów.  To film robiony na modłę lat 70. czy 80. jednak z poetyką XXI wieku.

PF: Akcja filmu rozgrywa się w dosyć nietypowej scenerii – we wnętrzu wieloryba. Jak to możliwe bez efektów? Jak jest to rozwiązane scenograficznie?

TB: Rzecz się dzieje w głowie Marka - gdzieś pomiędzy normalnością a tym, co może się rozgrywać w środku, w człowieku. Cała scenografia jest budowana w studio. Zamysł jest nowoczesny, ale według starej szkoły.

PF: Wspomniał Pan o skomplikowanej relacji łączącej głównego bohatera z synem. Pokazywanie podobnych związków stało się w polskim kinie pewną tendencją. Mam na myśli "Lęk wysokości" Bartosza Konopki, "Erratum" Marka Lechkiego, czy „Kreta” Rafaela Lewandowskiego.

TB: To jest to pokolenie. Młodzi mężczyźni zaczynają śmielej wypowiadać się na temat relacji z własnymi ojcami.

PF: Ich kobietom pozostaje w najlepszym razie rola tła, chociaż chętniej uosabiają problemy, mało atrakcyjną prozę życia, nie biorą udziału w dobrej zabawie między chłopakami.

TB: Polscy mężczyźni nie bardzo rozumieją kobiety. Zamykają się w „macho” – męskim wymiarze myślenia. Problem ma według mnie podłoże historyczne, a także psychiczno-religijne. Ciągle w Polsce mężczyzna jest TEN WAŻNY, zaś kobieta stoi obok. Przeżyłem 30 lat po drugiej stronie tego myślenia. W Szkocji napędem teatru są kobiety. Dyrektorką Teatru Narodowego jest kobieta, w całej administracji sztuki zasiadają kobiety. I to daje fantastyczne efekty. Mężczyźni są zwyczajnie gorzej zbudowani – i fizycznie i psychicznie. Spójrzmy na początek świata – z mężczyzny wyjęto żebro i zbudowano coś lepszego. Kobiety mimo tego, że rodzą dzieci i mają niejednokrotnie cięższe życie od mężczyzn, żyją dłużej. Mężczyzna jest jak truteń. Jestem przekonany ze za 100, 200, 300 lat kobieta będzie dominować w świecie.

PF: Jednym słowem: "Seksmisja".

TB: To Machulski wymyślił lata temu jako dowcip, ale wszystko zmierza w tym kierunku. Ludzkość czeka lepszy świat. My tego nie doczekamy niestety.

PF: Nie ma Pan wrażenia, że bohaterowie jak Andrzej Talar, Leszek Górecki z „Daleko od szosy”, czy serialowy „Jan Serce”, już w PRL lansowali model mężczyzny wrażliwego, skłonnego do refleksji, jakby w opozycji do całego tego robotniczo-chłopskiego anturażu?

TB: Tak! Pani ma rację – trzeba do tego wrócić. To był taki feministyczny mężczyzna – ciepły, rozumiejący, ale zginął pod naporem macho i filmów z Bogusławem Lindą  - znakomitym zresztą aktorem, którego bardzo cenię.


Jan Janga Tomaszewski, Tomasz Borkowy, fot. Paulina Wielgopolan

PF: Czy Pan się uważa za obywatela świata?

TB: Tak, absolutnie tak.

PF: I nie waha się pan podejmować decyzje, które mogą diametralnie odmienić pańskie życie. Wiele lat temu opuścił pan Polskę…

TB: … ze złości. To była dosyć dziwna historia. Moja kariera zawodowa szybko się rozwijała przede wszystkim za sprawą serialu „Dom”. Czegokolwiek chciałem – to się działo! Kiedyś pomyślałem - Rany zagrałbym w Teatrze Telewizji. - I udało się. Zagrałem z wielkimi aktorami w sztuce „Widok z mostu”. Nagle przyszła do mnie propozycja roli w filmie Fassbindera. 15 grudnia miałem się stawić w Niemczech. Niedługo później dzwoni do mnie producent „Domu” Andrzej Zielonka z prośbą bym został do 14, bo szykują ważną scenę. Przesunąłem spotkanie z Fassbinderem. Gdy obudziłem się w niedzielę, 13 grudnia, mój świat się zawalił. Następnego dnia zabrano nam kamerę i nagle zostałem bez „Domu”, bez Fassbindera i bez możliwości wyjazdu. Strasznie mnie to wnerwiło!

PF: Ostatecznie udało się panu opuścić kraj.

TB: Wyjechałem 18 sierpnia. Dzięki przyjaciołom z Wielkiej Brytanii dostałem zaproszenie do udziału w filmie, który był zupełnie fikcyjny. Producentem było studio Handmade Films George’a Harrisona. Miałem półtorarocznego syna i żonę (właściwie wtedy postanowiliśmy się pobrać). Nie miałem zamiaru wrócić, ale chciałem ściągnąć rodzinę. Na pięć minut przed zamknięciem wpadłem do ambasady krzycząc, że jestem znanym aktorem i jutro muszę wyjechać. Udało się. Wyjechałem do Wielkiej Brytanii zupełnie nie znając angielskiego.

PF: Na jakiś czas musiał się pan rozstać z wyuczonym zawodem.

TB: O tak - zaczynałem zdrowie na budowie, jak każdy szanujący się aktor (śmiech). To były ciężkie czasy. Bardzo mnie to wzmocniło. Wiele się nauczyłem, chociaż powrót do zawodu zajął mi prawie cztery lata.

PF: W tym czasie uczył się pan języka.

TB: Chciałem robić cokolwiek – byle w teatrze, byle w filmie. Dziewczyna kolegi ze szkoły językowej była aktorką. Dzięki niej dowiedziałem się, że w małym teatrze na West Endzie poszukują asystenta inspicjenta. To był najmniejszy teatr na West Endzie – 40 miejsc, nad pubem. Właścicielem był izraelski dramaturg, Michael Almaz. Pracując jako korespondent BBC musiał wyjechać do Izraela, mnie zaś zostawił rozbabraną sztukę „Intymność” wg Sartre’a. Przejąłem próby. Po czterech dniach wrócił, zobaczył efekty i krzyknął: Tomek! Ja tego nie reżyserowałem! A ja: Pewnie, ja to reżyserowałem! Ja nie mogę reżyserować tak jak ty! Dokończyłem tę sztukę. Po premierze podszedł i zaproponował mi współdyrekturę najmniejszego teatru w Londynie. I od tego się wszystko zaczęło. W tym teatrzyku przeżyłem prawie trzy lata. Później zacząłem grać w filmach. Wtedy Europa Wschodnia stawała się bardzo interesująca dla twórców i widzów na zachodzie. Grałem wszystko: Czechów, Rosjan, Węgrów, Niemców. Zrobiłem ponad 30 filmów w Wielkiej Brytanii, kilka amerykańskich, ale jakoś nigdy nie udało mi się wyjść poza pewną barierę. Jedynym filmem, który dał mi przysłowiowego kopa była „Nieznośna lekkość bytu” Philipa Kaufmana. To znakomity reżyser, który potrafi dotrzeć do aktorów. Podczas pracy nad tym filmem wszyscy wychodziliśmy z ciemności: Daniel Day-Lewis, Lena Olin, Juliette Binoche. Sądziłem, że złapałem Pana Boga za nogi. W trakcie zdjęć wyjechałem na dzień do Londynu robić reklamę. Po powrocie dowiedziałem się dwóch strasznych rzeczy - Kaufman usunął moje dwie duże sceny, a poza tym na plan przyszedł Polański i chciał mnie zobaczyć. Zamarłem. Dla mnie Polański uosabiał zawsze wszystko to, z czym chciałem mieć kontakt: reżysera i niezawodowego aktora.

PF: Czy Polański o tym wiedział?

TB: Kaufman wiedział i mówił mu o tym. Nigdy w życiu nie udało mi się spotkać Polańskiego i to było dla mnie straszliwie, podwójne uderzenie: raz, że mi zabrano mi sceny, dwa, że był Polański na planie i rozmawiali o mnie. Tragedia. Tak samo nigdy nie zagrałem u Wajdy.

PF: W pewnym sensie otarł się Pan o niego, bo na planie „Domu” partnerował Panu Daniel Olbrychski.

TB: Mieliśmy fajną scenę: on grał siebie, a ja przyszedłem dać mu w ryj. W scenariuszu sam miałem oberwać. Zapewniał mnie, że nigdy w życiu nikogo nie uszkodził. Gramy, on wyprowadza „lampę” i zamiast ominąć mój podbródek, ładuje mi prosto w szczękę. Łomnicki zamarł. Mam nadzieję, że gdzieś jest ten materiał. Daniel bardzo się wystraszył.

PF: Będąc rok temu w Polsce zdradził Pan, że ma pomysł na kontynuację „Domu”. Znowu jest pan w kraju, czy aby na pewno tylko przy okazji produkcji „Jak głęboki jest ocean”? Patrząc na propozycje TVP, która skupia się na formatach, brakuje pomysłu na ciekawą sagę rodzinną.

TB: Jest „Klan”.

PF: To jest raczej uporczywa telenowela, gdzie główny nacisk kładzie się na product placement i polityczną agitację.

TB: Zdradzę pani, że mam dwa pomysły. Jednym z nich jest łącznik z „Domem” Jana Łomnickiego, a drugim zupełnie nowy „Dom". Stary przerwaliśmy z powodu śmierci Janka. Miałem nadzieję, że sam zdołam wyprodukować nową serię, ale kwestia praw autorskich jest bardzo niejasna. A szkoda, bo to był taki serial, że do tej pory mnie ludzie rozpoznają – coś niesamowitego! „Dom” od początku był bardzo ludzki. Jedyne na dźwięk mojego własnego powiedzonka „Wiśta wio, łatwo powiedzieć” dostawałem żyły.

PF: Jak wg Tomasza Borkowego potoczą się losy Andrzeja Talara?

TB: Talar jest już na emeryturze, jedzie do wielkiej Brytanii, dokąd w czasie stanu wojennego wyemigrował jego syn. Jedzie do Edynburga gdzie na festiwalu filmowym pokazują retrospektywę filmów Wrotka. Trafia miedzy polską emigrację i spotyka swoją byłą kochankę, Nikę. Jest wdową, samotnie wychowującą dziecko. Jak się okazuje, to dziecko Andrzeja. Talar jest człowiekiem skołowanym, nieposkładanym jak całe pokolenie wychowane między komunizmem i katolicyzmem. Powoli odnajduje siebie. Nowy „Dom” będzie opowiadał o Polakach w Wielkiej Brytanii i będzie to film na oba rynki, polski i brytyjski. Wiem czym jest emigracja – przeżyłem ją w każdej formie – tej pięknej i tej ohydnej. Zagram starszego z dwóch synów Talara, bo oczywiście pisze dla siebie rolę (śmiech). Akcja rozgrywa się wokół szkockiej telewizji, gdzie główną postacią jest młoda dziennikarka. Dziewczyna robi dokument o czymś bardzo ważnym. Nagle jej szef odsuwa ją od tematu, w zamian proponując zrobienie materiału o polskich emigrantach. Dziewczyna jest bardzo zaangażowana, wreszcie odkrywa własne polskie korzenie. Rzecz polega na tym, by pokazać nowy polski dom i nieprawdopodobnie silne więzy historyczne między Polską a Szkocją, o których szeroka publiczność wie bardzo mało.


Tomasz Borkowy, fot. Paulina Wielgopolan

PF: Na tle nowej polskiej rzeczywistości. Historia potwierdziłaby słowa dozorcy w jednej z pierwszych scen serialu, który wstawiając bramę w zrujnowane odrzwia kamienicy mówi: Ustroje się zmieniają, ale brama zostaje.

TB: Taki mam pomysł. Napisałem to ze 2-3 lata temu, ale nigdy nie miałem czasu się za to poważnie zabrać. Prowadzę dosyć dużą firmę produkcyjną i agencyjną i teraz kiedy dochodzę do sześćdziesiątki chcę wreszcie zrobić coś dla siebie. Chcę wrócić do filmu i na scenę. W teatrze będzie to prawdopodobnie „Kontrakt” Mrożka ze wspaniałym aktorem, którego poznałem w serialu „Dr Who”, Sylvestrem McCoyem.

PF: Zaskakuje Pana popularność w Polsce. Czy był taki czas, że ciążyła Panu ta szuflada z Andrzejem Talarem?

TB: Był taki moment. Gdy w latach 90. zacząłem przyjeżdżać do Polski miałem nadzieję, że znowu zacznę tu grać.  Niestety reżyserzy i producenci kojarzyli mnie tylko z Talarem.

PF: Co było dalej?

TB: Kilka kolosalnych nadziei i upadków. Trafiłem do obsady brytyjskiej wersji „Star Trek”. Miałem grać jedną z głównych ról – komendanta statku kosmicznego, pół Polaka, pół Rosjanina. 13 odcinków w pierwszej serii, zdjęcia w Machu Picchu. Zawsze uważałem s-f za coś wspaniałego i znowu wydawało się ze wygrałem los na loterii. Nagle pojawiło się dwóch panów z oryginalnego amerykańskiego „Star Trek” z kilkoma milionami funtów w walizce i główny sponsor, wielka fabryka zabawek z Japonii, wycofał się. Produkcja padła. Druga rzecz - zostałem zaproszony jako współproducent ostatniego projektu Lindsay Andersona – filmowej wersji „Wiśniowego sadu” z brytyjska obsadą. Mieliśmy zacząć w październiku. W sierpniu dowiedziałem się, że Anderson zmarł. Ostatni rzecz w Wielkiej Brytanii zrobiłem dwa lata temu – „Lekarze”. Kiedy Syczyński zwrócił się do mnie pomyślałem – o Jezu, jestem gotowy do powrotu  przed kamerę.


GU
Portalfilmowy.pl
Ostatnia aktualizacja:  31.12.2013
Zobacz również
Bogusław Linda kończy dziś 60 lat!
Nie boję się widzów! Rozmowa z Pawłem Wendorffem
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll