Niezwykle efektownie rozpoczęła się tegoroczna edycja Krakowskiego Festiwalu Filmowego. "Marley" Kevina Macdonalda, poświęcony ikonie muzyki reggae, okazał się dziełem znakomitym. To zresztą nie tylko film o skomplikowanej i tragicznej biografii muzycznego idola, ale i opowieść o nieprzewidywalności oraz absurdach naszego świata (oto pełen wzniosłych, buntowniczych haseł, uduchowiony Marley gra na urodzinach ojca zadurzonej w nim dziewczyny, który okazał się... dyktatorem jednego z afrykańskich państw).
Opowieść Macdonalda o charyzmatycznym artyście dosłownie wciska w fotel do samego końca, a sceny, na które nałożone są napisy końcowe, należą do najlepszych – i najważniejszych – fragmentów filmu. Ta część poświęcona jest – można rzec – światowej „recepcji" Marleya. „Kiedy w Ugandzie kręciłem «Ostatniego króla Szkocji», zauważyłem, że tam, w sercu Afryki, wszyscy słuchają jego muzyki, a na murach widnieją liczne graffiti mu poświęcone. On dla nich nie jest tylko gwiazdą, a buntownikiem, myślicielem, duchowym przywódcą, kimś w rodzaju Che Guevary. To z jego twarzą, nie Guevary, noszą tam T-shirty" – wspomina reżyser filmu. I dodaje: „On wyrósł z biedy, jak oni, i tego nie zapomniał, co więcej – teraz się o nich upomina".
Z atrakcji muzycznych podczas tegorocznej edycji krakowksiego festiwalu czekają nas jeszcze: „Komeda, Komeda...” Nataszy Ziółkowskiej-Kurczuk (z przepiękną sekwencją animowaną Piotra Dumały ilustrującą słynną kołysankę z „Dziecka Rosemary") z udziałem m.in. Andrzeja Wajdy, Romana Polańskiego, Michała Urbaniaka, Leszka Możdżera, Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Wojciecha Karolaka, "Wznosząc się ponad bluesa" Yoon-Ha Changa z 85-letnim Jimmym Scottem w roli głównej, „Nie ufaj. Nie bój się. Nie proś” Petera Rippla – dokument o fenomenie rosyjskiej tzw. pieśni błatnej tworzonej przez kryminalistów i więźniów obozów pracy, „Anda Union" Tima Pearce'a, Sophie Lascelles, Marca Tileya o grupie młodych mongolskich muzyków odbywających daleką podróż do korzeni uprawianej przez siebie sztuki, "Uderz we mnie muzyką" Miquela Galofré – swoista glossa do „Marleya”, czyli o obecności jego sztuki na światowej scenie muzycznej, "Mama Africa" Miki Kaurismäkiego o legendarnej Miriam Makebie, „Calypso Rose" Pascale'a Obolo o gwieździe muzyki karaibskiej, „Inni" Vincenta Morisseta o zespole Sigur Rós oraz filmowe epitfium Martina Scorsese poświęcone jednemu z Beatlesów – „George Harrison. Living in a Material World".
"Marley", fot. KFF
Od kilku lat dokumenty o muzyce – skupione w sekcji „Dźwięki muzyki" – stanowią mocną, kto wie czy nie najmocniejszą, część krakowskiego festiwalu. Mówi się, że już w przyszłym roku do trzech istniejących konkursów doszlusuje czwarty, właśnie poświęcony dokumentom muzycznym. Choć do swej festiwalowej marszruty dokumenty muzyczne wrzucam w pierwszej kolejności i traktuję je jako pozycje obowiązkowe, ten pomysł przyjmuję dość ambiwalentnie. Z jednej strony dobrze, wszak to niezwykle interesujący – i atrakcyjny – rodzaj filmowego dokumentu, przeżywający od kilku lat swój wspaniały rozkwit, z drugiej jednak pojawiają się pewne poważne wątpliwości. Wprowadzenie jeszcze jednego konkursu poświęconego dokumentowi do programu krakowskiego festiwalu doprowadzi do ogromnego przechyłu dokumentalnego – który przecież i tak istnieje – sprowadzając krótkie fabuły i animacje do mało istotnych ozdobników. I jeszcze jedno – program krakowskiej imprezy jest już wypełniony znacznie ponad możliwości nawet najbardziej ambitnego festiwalowicza. Jego dalsze rozszerzanie nie przyniesie mu radości, a tylko pogłębi frustrację. A może dokumentom muzycznym poświęcić osobny, nowy festiwal? W naszej filmowej rzeczywistości nowe imprezy – często bardzo podobne do już istniejących – rodzą się jak grzyby po deszczu. Ta miałaby jeden niezaprzeczalny walor: byłaby faktycznie nowa, wypełniająca poważną lukę na naszym filmowym rynku. Jak kiedyś Camerimage...