PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Kumpel Obcego, R2D2 i Monty Pythonów. Reżyser, scenograf, laureat dwóch Oscarów i jednej Złotej Maliny. Niebawem stanie za kamerą w kopalni soli w Wieliczce – zekranizuje powieść Stanisława Lema „Pamiętnik znaleziony w wannie”. Brytyjczyk Roger Christian na krakowskim festiwalu Off Plus Camera opowiedział o swoich najbliższych planach i kultowych produkcjach.

Z Rogerem Christianem rozmawia Anna Serdiukow
 
- Kocham „Obcego” miłością absolutną.
- Ty też? Którąś z konkretnych części czy tak ogólnie?
- Tak ogólnie, całą sagę, uczuciem, które nie przemija, a wręcz narasta. Ostatnio obejrzałam całość pod rząd – te filmy się w ogóle nie starzeją.
- Pod względem formalnym - zgadzam się. Te filmy wyglądają tak jakby zostały zrobione wczoraj. Bardzo szanuję wszystkich twórców, którzy pracowali przy kolejnych częściach „Obcego” za to, że potrafili stworzyć tak spójną opowieść, a jednocześnie każda część jest bardzo określona, ma swój klimat. Poszczególne wizje i charakterystyczny filmowy język reżyserów są silnie wyczuwalne, przekładają się na styl. Niestety, do czwartej części mam pewne zastrzeżenia, ale - tak jak powiedziałem - pod względem estetycznym nie mam jej nic do zarzucenia. Scenografia, rekwizyty, kostiumy - to najlepsze elementy tego filmu. Szkoda, że reszta pozostawia wiele do życzenia.  Mam uwagi odnośnie historii i konwencji.



- Jest aż tak źle z ostatnią częścią? A może przemawiają przez ciebie narodowe animozje, może to po prostu tradycyjna niechęć Brytyjczyka do Francuza?
- Aż tak źle ze mną nie jest. Poza tym od lat mieszkam w Stanach i nie jest to tylko moja opinia. A tobie się podobał ten film?
- Czy mi się podobał? Ja na nim płakałam!
- Chyba ze śmiechu! Zanim zobaczyłem film w kinach, usłyszałem opinię mojego znajomego, który był na premierze czwartej części. Powiedział mi: „<Obcy> umarł. Zniszczyli go”. Dopiero po seansie zrozumiałem, o co mu chodzi. Zadzwoniłem do niego i przyznałem mu rację – eksterminacja Obcego powiodła się, szkoda, że nie tylko na ekranie. Ale tak to jest, gdy do wyreżyserowania horroru zatrudnia się twórcę komedii. Jean-Pierre Jeunet ma na koncie wspaniałe filmy - „Delicatessen”, „Miasto zaginionych dzieci” czy późniejsza „Amelia” - to ważne tytuły. Jeunet stworzył swój własny filmowy świat, swój kod, który doskonale sprawdza się w pewnej konwencji. Moim zdaniem ta konwencja nie zadziałała w przypadku „Obcego: przebudzenie”. Ale to nie tylko wina krzywego zwierciadła, pewnej karykatury dla rzeczywistości, które reżyser lubi stosować – ja widzę spore błędy scenariuszowe.
- Pomysł, żeby sklonować Ripley?
- Tak, uważam go za chybiony. Czułem, że potraktowano ten motyw pretekstowo, twórcy chcieli z ekranu edukować widza. Wyszedł tani dydaktyzm. „Klonowanie jest złe!” – krzyczały do mnie kadry. Bez sensu.
- Ale przecież historia o „Obcym” to zawsze było coś więcej niż tylko jakiś tam horror. Pomijając liczne nagrody, w 2002 roku Biblioteka Kongresu USA uznała film za „znaczący kulturowo”.
- A co to oznacza w praktyce?
- Szczególną ochronę kopii filmu jako dziedzictwa kulturowego i przechowywanie ich w amerykańskim Narodowym Rejestrze Filmowym. 
- No wiesz, ja jestem Brytyjczykiem, trochę inaczej na to patrzę niż Amerykanie. Rozumiem ich uwielbienie dla tej serii – przecież pracowałem przy pierwszej części – rozumiem też twoją sympatię, jak i milionów fanów, oraz ich rozgoryczenie po ostatniej odsłonie. Mam wrażenie, że pierwsze trzy części nie były tak wydumane i nieprawdziwe. To znaczy, one były nieprawdopodobne, ale przy tym - wiarygodne.
- To zawsze była opowieść o heroicznej walce kobiety.
- Przede wszystkim: był też dramat matki oraz przełamywanie pewnego stereotypu, tego, jak postrzegamy kobiecość. Nie chodziło tylko o zabicie kosmity, ale o trzymanie się pewnych pryncypiów, swoistego dekalogu. Ellen Ripley walczy nie tylko z Obcym, ale także z własnym gatunkiem. Tu dochodzimy do esencji historii – ona czuje się obca wśród ludzi, jej determinacja, konsekwencja, przedziwny kodeks sprawiają, że jej poczucie izolacji narasta. Ripley pod wieloma względami bliżej do predatora niż człowieka. Zresztą pytanie, kto jest kim pozostaje otwarte.
- Jesteś autorem scenografii do pierwszej części. Łatwo było stworzyć ten świat?       
- Łatwo nie było, ale stanowiło to wielkie wyzwanie. Z jednej strony mieliśmy fundament w postaci projektów Hansa Gigera – jego wyobraźnia była w pewnym sensie punktem wyjścia – z drugiej: musieliśmy się od tego odbić, stworzyć całą resztę. Zawsze chciałem, żeby w tej przestrzeni było coś klaustrofobicznego i jednocześnie, by można było poczuć wielką przestrzeń. Uciekaliśmy od plastikowych rekwizytów, wszystkiego, co mogłoby się szybko zestarzeć. Proste rozwiązania okazały się najlepsze. To jeden z pierwszych filmów, który definiuje scenografia. Dlatego wciąż wydaje się aktualny. Zresztą podobne założenia przyświecały nam podczas realizacji „Gwiezdnych wojen”.
- Dzięki „Gwiezdnym wojnom” nie tylko otrzymałeś propozycję pracy przy „Obcym”; film George’a Lucasa otworzył magiczne drzwi do Hollywood.
- To prawda. Wszystko zdarzyło się przypadkiem. W 1975 roku pracowałem w Meksyku z Johnem Barrym nad filmem „Szczęściara”. To do niego zwrócono się z propozycją i on mnie polecił. George Lucas przyleciał do nas, przywiózł scenariusz, przegadaliśmy razem całą noc. To naprawdę były niesamowite chwile – po pierwsze, piękne meksykańskie plenery, po drugie, George jest raczej małomównym człowiekiem, a wtedy padło wiele ważnych słów. Od razu wiedziałem, że chcę pracować przy „Gwiezdnych wojnach”, uwierzyłem w ten pomysł. To spotkanie zaowocowało przyjaźnią na całe życie. Myślę, że George nigdy nie zapomniał nam tego, że poparliśmy go on razu i ani na moment nie zwątpiliśmy w powodzenie projektu.
- "Gwiezdne wojny" miały swoich przeciwników?
- Przede wszystkim były problemy natury finansowej. Producenci nie do końca wierzyli w film science fiction. Myśleli o nim w kategoriach filmu dla dzieci, chcieli ciąć budżet. Dla mnie od razu było jasne, że chodzi o coś więcej, o film, który połączy pokolenia. Zresztą, cały potencjał czuć było w scenariuszu, dlatego nim padł pierwszy klaps przez cztery miesiące wymyślaliśmy stronę wizualną filmu. Wyobraź to sobie: sześć osób kreśli plany, wzory, potwory, odległe galaktyki. Bez kłótni.

- To wtedy pojawiły się te najważniejsze pomysły? R2D2, miecze świetlne?
- Tak, ale nie podczas dyskusji, rozmowy wytyczyły mi drogę, którą podążałem w swoich poszukiwaniach. Zbudowanie prototypu miecza świetlnego, jednej z najpopularniejszych dzisiaj zabawek, kosztowało mnie 10 funtów. Inspirowałem się latarkami z lat 40. i 50., do ich użycia wykorzystałem zdezelowane kalkulatory. Szukanie odpowiedniej rękojeści przerodziło się później w wielką obsesję. W ogóle, do tego czasu broń używana w filmach science fiction wydawała mi się bardzo tandetna, a przy tym mało realna. Dlatego blaster, którego używa Han Solo przypomina prawdziwą broń, wyszperałem nieco zdezelowanego Mausera w starym sklepie z militariami. Od początku chciałem, by była to rzecz praktyczna, dostosowana oczywiście do potrzeb filmu, ale żeby pistolet miał odpowiednią wagę i dobrze leżał w ręku.
- Często stosujesz recycling w pracy scenografa?
- Mam taką zasadę do dzisiaj. Czasami trzeba budować nowe rekwizyty i scenografię, ale nie zawsze jest to konieczne - można użyć części już istniejących. Fakt: do stworzenia R2D2 użyliśmy drewna, skorzystaliśmy też z pomocy stolarza, ale wykorzystaliśmy też fragment starej lampy i złomowane części ze starych samolotów. Zabawne, ale lotniskowe śmietniska chyba mnie prześladują. Gdy kompletowałem scenografię do „Obcego”, kupowałem złom na kilogramy, zwoziłem śmieci ciężarówkami na plan. To podstawa przy tworzeniu scenografii do filmów science fiction. Pracując nad „Obcym”, odbyłem wizyty na niemal wszystkich lotniskach w Anglii, dziewięć bombowców, które od razu powędrowały na śmietnik, zostały przeze mnie niemal wypatroszone. Tam wszystko było nowe, gotowe do użycia, a przy tym nie przetrwoniliśmy na to majątku. A producenci zwracają uwagę na budżet.
- Producenci „Gwiezdnych wojen” musieli mieć nietęgie miny, gdy rok później film otrzymał siedem Oscarów…
- Wszyscy byliśmy zdziwieni. Ale najgorsze było to, że George Lucas nie otrzymał statuetki. Wtedy, odbierając nagrodę, padło ze sceny, że sukces „Gwiezdnych wojen” to przede wszystkim zasługa reżysera. Jego ręka, jego geniusz jest w każdym ujęciu, w każdym kadrze, rekwizycie, detalu, kostiumie.
- Słyniesz z opinii, że do dzisiaj gatunek science fiction jest bagatelizowany nie tylko przez Amerykańską Akademię Filmową, ale też przez twórców.
- Nie przemawia przeze mnie zakompleksiony filmowiec, takie są fakty. Film "Gwiezdne wojny" powstał w 1977 roku, ale niewiele od tego czasu się zmieniło. Według mnie „Avatar” Jamesa Camerona powinien był wygrać. Ten film to krok milowy w historii kina, pewnie docenimy to po latach, tak jak to było z filmem Lucasa. Uważam, że powinna zostać stworzona odrębna kategoria oscarowa dla tego gatunku. Przecież w tym nurcie tworzyli i tworzą wybitni artyści, którzy mieli ogromny wpływ także na kino – bliski nie tylko Polakom Stanisław Lem, William Gibson, Frank Herbert. Rok temu Gary Kurtz, producent „Gwiezdnych wojen”, sprzedał oryginalny miecz świetlny z filmu za 260 tysięcy dolarów. Ja swój mam do dzisiaj, ale to pokazuje skalę zjawiska.

- Oscar pomaga w karierze?
- Mnie pomogł, ale nie wszyscy są tego zdania. W latach 70. i 80. Brytyjczycy trywializowali znaczenie Oscara i amerykańskiej popkultury. W ogóle jakakolwiek forma amerykańskiej sztuki była ignorowana. Otrzymanie Oscara nie było powodem do dumy. „Trzymam swojego w kiblu” – często słyszałem takie żarty od kolegów. Nie wiem, ile było prawdy w tych żartach, gdzie tak naprawdę trzymali swoje statuetki, ale nie obnosiliśmy się z tym za bardzo. Dziś to się zmieniło. Mnie Oscar bardzo pomógł, ale ja nigdy nie ukrywałem tego, jak ważne było dla mnie to wyróżnienie, poza tym częściej pracowałem w USA niż w ojczyźnie. Nie miałem też kompleksów. Zaraz po otrzymaniu nagrody zająłem się „Obcym”, w tym samym roku debiutowałem jako reżyser.

- Mało kto wie, że w 1981 roku otrzymałeś kolejnego Oscara za swój krótki metraż „The Dollar Bottom”.
- Z Oscarami jest tak, że pomagają na chwilę, ale cały czas musisz udowadniać, że jesteś coś wart. Moja droga przypomina sinusoidę, raz w łaskach producentów, innym razem bez ich wsparcia. Kino to sztuka wysokiego ryzyka. Dlatego cieszę się, że cały czas mogę uprawiać ten hazard. Niebawem znów stanę za kamerą. Nie mogę jeszcze zbyt wiele o tym mówić, prócz tego, że zekranizujemy powieść Stanisława Lema „Pamiętnik znaleziony w wannie”. To jedna z moich ulubionych książek, zresztą Lema znam i czytam od lat. Nie myślę o hollywoodzkim budżecie, chciałbym, by powstało realistyczne, uniwersalne kino. Epickie, ale – jak udowodniłem wielokrotnie w przeszłości - jest to możliwe bez wielkiego finansowego zaplecza.   
- Rozmawiamy o science fiction, ale chciałam jeszcze zapytać o "Żywot Briana". Bo z jednej strony odlegle galaktyki, kosmos, potwory, a z drugiej Monty Python?
- Wiele osób pyta o ten rozdźwięk. Wiesz, uwielbiam poczucie humoru Pythonów, łączy nas podobny dystans i ironia do świata. A "Żywot Briana", choć z przymrużeniem oka opowiadający alternatywną historię Chrystusa, to film kostiumowy – idealna przestrzeń do pracy dla scenografa. Tu też zastosowaliśmy z Terrym Gilliamem ciekawe rozwiązanie - wykorzystaliśmy ulokowaną w Tunezji opustoszałą scenografię po filmie „Jezus z Nazaretu”. Dodatkowym atutem był dowcipny scenariusz, to, że umieraliśmy ze śmiechu na planie było bonusem. Mój syn opowiedział mi, że ostatnio podczas pracy na planie współczesnego filmu cała ekipa (a byli to w większości młodzi ludzie) przez okres trwania zdjęć cytowała kwestie z Monty Pythonów. Jak się dowiedzieli, że jego ojciec pracował na planie „Briana…” uznali mnie, jego i całą naszą rodzinę za niebywałych szczęściarzy. Więc, jak sama widzisz, te wszystkie filmy mają wbrew pozorom wiele wspólnego. "Gwiezdne wojny", „Obcy”, "Żywot Briana" to nieprzemijające klasyki. Istotnie, jestem szczęściarzem.



Anna Serdiukow
Magazyn Filmowy SFP 4 / 2011
Ostatnia aktualizacja:  4.09.2012
Zobacz również
Kierownik produkcji filmu
Konsultacje w sprawie pomocy dla branży filmowej
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll