Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Już pierwszy dzień zdjęciowy w Zubrzycy Górnej mógł się zakończyć totalną katastrofą. Wieczorem, dnia poprzedniego, podziwialiśmy piękną, złotą jesień, a rano obudziliśmy się wszyscy w śniegu po kolana.
Nareszcie wystartowaliśmy! W Galerii Porczyńskich na Placu Bankowym odbyła się uroczysta konferencja prasowa. Wielu znanych aktorów, reżyserów i operatorów życzyło nam powodzenia, a kilka dni później jeszcze więcej ludzi z branży na wspomnienie tytułu naszego filmu, pukało się znacząco w czoło. Nasi producenci, Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk, z dużym hartem ducha znosili tę powszechną „życzliwość”, cóż więc nam pozostawało innego, niż uwierzyć w końcowy sukces?
Z kierownikiem produkcji, Pawłem Bareńskim, odpowiedzialnym za sprawy inscenizacji i obiektów zdjęciowych, zaczęliśmy przemierzać kraj wzdłuż i wszerz, aby zaprezentować Jerzemu Hoffmanowi pierwsze propozycje plenerów oraz miejsc pod budowę dekoracji. Po żmudnej i mało owocnej dokumentacji, poprosiłem, żebyśmy zwołali „spotkanie na szczycie”.
– Słuchajcie, możemy tak krążyć miesiącami. Wygląda na to, że Zbaraż trzeba po prostu zbudować jako dekorację w dogodnym dla nas miejscu.
W grę wchodziły dwa wielkie poligony wojskowe: Drawsko Pomorskie oraz Biedrusko pod Poznaniem. Ten drugi wydawał mi się właściwszy ze względu na pofałdowane ukształtowanie terenu i wielką różnorodność obszarów leśnych. Znaleźliśmy tam nie tylko doskonały teren pod budowę twierdzy, ale i wspaniałe miejsce na bitwę pod Żółtymi Wodami, szerokie stepy i przeróżne pasaże. Zgromadzenie w jednym, dobrze strzeżonym miejscu tak wielu różnych obiektów zdjęciowych miało ogromny plus i znacznie ułatwiło późniejsze zdjęcia. Tym bardziej, że zarówno dowództwo poligonu, jak i szkoły oficerskiej w Poznaniu zadeklarowało pełną pomoc w naszym przedsięwzięciu.
Jerzy Hoffman i operator Grzegorz Kędzierski zaakceptowali nasze propozycje, tak więc ruszyliśmy z budową.
Brygada górali, pod wodzą świetnego Andrzeja Rychtarczyka stanęła na szczycie wzgórza. Zadziorne chłopy patrzyły na mnie wyczekująco. Pora wbić kołki wytyczające ponadstumetrowe mury przyszłej twierdzy. Całe życie hołdowałem w filmie dewizie, że lepsza jest decyzja zła niż żadna, a więc nie było na co czekać. Udając, że nie czuję ciążącej na mnie odpowiedzialności, stanąłem na środku przyszłej bramy i rozpostarłem ramiona.
– No, chłopaki! Od tego miejsca w prawo i lewo po pięćdziesiąt metrów.
Kołki zostały wbite, a brygada wręczyła mi na pamiątkę wielki gwóźdź przystrojony trawami i kwiatami polnymi. Mam go nadal w pracowni, już mocno zardzewiały.
Przy „wytyczaniu” Rozłogów – dworu z zabudowaniami gospodarczymi i palisadą obronną – brodziliśmy z Anią Bohdziewicz po wielkiej polanie na terenie skansenu w Sierpcu, pośród traw sięgających po szyję. Nie sposób było skorygować ewentualne błędy rysunkowe i dostosować je do terenu. Uratowało nas wieloletnie doświadczenie – dwór stanął dokładnie tak, jak sobie wyobrażaliśmy.
Równo sto dni trwały zdjęcia do "Ogniem i mieczem", co zresztą opisał młody asystent reżysera, Krzysztof Łukaszewicz, w książce „100 dni Hoffmana”. Jego pojawienie się w ekipie było prawdziwą niespodzianką, a ja obserwowałem go z żywym zainteresowaniem przez cały okres zdjęciowy. Może dlatego, że był w wieku mojego syna, ale też zaimponowała mi jego determinacja. Na długo przed rozpoczęciem zdjęć przed Hoffmanem stanął wysoki młody mężczyzna i powiedział nieśmiało, że zna Trylogię na pamięć, a historia jest jego żywiołem. Jest studentem, ale jego prawdziwym marzeniem jest chociażby sprzątać na planie filmowym. Stawia do dyspozycji nie tylko siebie, ale i swojego terenowego nissana. Czy można takiemu człowiekowi odmówić? „Młody”, bo taką zyskał ksywę, szybko zadomowił się w ekipie. Stał się prawą ręką naszego kierownika zdjęć Józka Jarosza. Pod jego czujnym okiem przechodził prawdziwą szkołę filmową, a ja obserwowałem to z rosnącym niepokojem i miałem coraz większe wątpliwości, czy jeszcze kiedyś wróci na studia prawnicze. Oczywiście musiał, jak każdy, przejść chrzest bojowy. Józek Jarosz, wezwał go wczesnym świtem.
– Młody! Leć po jazdę!
Zawsze chętny do pomocy Krzysztof pognał co sił do obozowiska koniarzy, pozbierał w błyskawicznym tempie spory oddział husarii i na jego czele pojawił się na planie. Józek aż poczerwieniał z nieudawanej złości.
– Po kiego mi tu te konie, jeżeli jazda i kamera nie są gotowe?
– Jak to jazda niegotowa, przecież ich przyprowadziłem?!
– Jazdę pod kamerę miałeś ściągnąć, a nie husarię!
Starzy wyjadacze tarzali się ze śmiechu, ale prawdę powiedziawszy, skąd Krzysztof miał wiedzieć, że w żargonie filmowym jazdą nazywa się zestaw szyn pod kamerę? Trzeba jednak przyznać, że uczył się szybko i chętnie.
Przez sto dni przemierzyliśmy właściwie całą Polskę. Kręciliśmy Rozłogi i wsie ukraińskie w odpowiednio zaadaptowanym Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu, w Biskupinie sceny na Siczy Zaporoskiej i fragmenty stanicy w Czehryniu, którego resztę „dorobiliśmy” w górskim skansenie w Zubrzycy Górnej. Powędrowaliśmy do Lublina, aby skręcić kaplicę Świętej Trójcy (przysięga księcia Wiśniowieckiego), komnaty książęce (czyli Łubnie) filmowaliśmy w Warszawie w Zamku Królewskim i w forcie Sanguszki. Pojechaliśmy do Krakowa i Pieskowej Skały – tamtejszy zamek był naszym Toporowem, czyli kwaterą króla Jana Kazimierza, tam też rozegrały się finałowe sceny filmu. Zalew na rzece Ropie pod Gorlicami był naszym Dniestrem, brama Pieczarskiej Ławry w Kijowie to Pierejesław, którego wnętrze klasztorne powstało z kolei w Warszawie. Na koniec nasza ekipa rozłożyła się pod murami Zbaraża w Biedrusku pod Poznaniem.
Już pierwszy dzień zdjęciowy w Zubrzycy Górnej mógł się zakończyć totalną katastrofą. Wieczorem, dnia poprzedniego, podziwialiśmy piękną, złotą jesień, a rano obudziliśmy się wszyscy w śniegu po kolana. Staliśmy na zasypanym śniegiem dziedzińcu naszego Czehrynia z dość zasadniczym pytaniem: co robić? Odwołać zdjęcia czy zmienić scenę na zimową? Drugą część tych zdjęć mieliśmy kręcić dopiero wiosną. Wszyscy czekaliśmy na decyzję Jerzego Hoffmana. Ktoś z ekipy bąknął pod nosem:
– Wiadomo, że nie zaczyna się zdjęć trzynastego, i do tego w poniedziałek.
Rzeczywiście istnieje stary, ale nadal cieszący się wielkim respektem przesąd, że rozpoczęcia zdjęć nie planuje się na poniedziałek ani na trzynastego. Hoffman brodził w tym kopnym śniegu przez dłuższą chwilę i w końcu zadecydował:
– A ja zawsze zaczynałem filmy trzynastego i wszystko było w porządku. Do roboty! Kręcimy! Patrzcie, jak to wszystko pięknie wygląda w śniegu. Najwyżej się potem, przed bramą da piany strażackiej i będzie dobrze, a tak mamy przypadkowo jeszcze jedną porę roku w filmie.
Matka natura wynagrodziła męstwo, albowiem dzięki temu nagłemu ochłodzeniu, obdarowała nas przepiękną scenerią wróżb Horpyny przy młyńskim kole. Bohun znalazł się nieoczekiwanie w otoczeniu nieprawdopodobnie długich sopli lodowych i cała scena aż skrzyła się w odbitych promieniach słońca. Te sople wyglądają tak nieprawdopodobnie, że po premierze filmu byłem wielokrotnie nagabywany, z jakiego tworzywa i jaką metodą je się robi.
Po tych kilkunastu „przerzutach” po całej Polsce, rozłożyliśmy się na dłuższy popas pod murami Zbaraża.
Czas pomiędzy ujęciami niejednokrotnie umilał nam Bohun, czyli Aleksander Domagarow. Z Szaszą zaprzyjaźniliśmy się od pierwszego dnia jego pobytu w Polsce. Przyjechał do nas pełen mieszanych uczuć i obaw jak też „poliaczki” potraktują Rosjanina. Bardzo wrogo czy tylko z dystansem? Tak go nastawili w Moskwie, że kiedy przekonał się o naszej szczerej sympatii, z miejsca stał się takim polonofilem, że rosyjskie media do tej pory mu to pamiętają. Nie sposób było nie pokochać tego otwartego i wspaniałego człowieka. Kobiety to osobna historia. Nie spotkałem chyba żadnej, która oparłaby się jego wdziękowi i urodzie. A kiedy śpiewał wieczorami romanse Aleksandra Wertyńskiego, miękły wszystkie, bez względu na wiek i stan cywilny. Nie ominęło to nawet mojej żony! Ku memu szczeremu zadziwieniu ona również w jego obecności poruszała się inaczej i z przyjemnością zasiadała przy wspólnym stoliku... No, cóż! Nic na to się nie poradzę.
Na szczęście dla wielu mężów Sasza był czujnie pilnowany przez Nataszę, żonę, aktorkę i piosenkarkę, która towarzyszyła nam przez wiele dni zdjęciowych.
* Fragmenty książki „10 000 dni filmowej podróży” Andrzeja Halińskiego; Prószyński i S-ka, 2002.
Z kierownikiem produkcji, Pawłem Bareńskim, odpowiedzialnym za sprawy inscenizacji i obiektów zdjęciowych, zaczęliśmy przemierzać kraj wzdłuż i wszerz, aby zaprezentować Jerzemu Hoffmanowi pierwsze propozycje plenerów oraz miejsc pod budowę dekoracji. Po żmudnej i mało owocnej dokumentacji, poprosiłem, żebyśmy zwołali „spotkanie na szczycie”.
– Słuchajcie, możemy tak krążyć miesiącami. Wygląda na to, że Zbaraż trzeba po prostu zbudować jako dekorację w dogodnym dla nas miejscu.
W grę wchodziły dwa wielkie poligony wojskowe: Drawsko Pomorskie oraz Biedrusko pod Poznaniem. Ten drugi wydawał mi się właściwszy ze względu na pofałdowane ukształtowanie terenu i wielką różnorodność obszarów leśnych. Znaleźliśmy tam nie tylko doskonały teren pod budowę twierdzy, ale i wspaniałe miejsce na bitwę pod Żółtymi Wodami, szerokie stepy i przeróżne pasaże. Zgromadzenie w jednym, dobrze strzeżonym miejscu tak wielu różnych obiektów zdjęciowych miało ogromny plus i znacznie ułatwiło późniejsze zdjęcia. Tym bardziej, że zarówno dowództwo poligonu, jak i szkoły oficerskiej w Poznaniu zadeklarowało pełną pomoc w naszym przedsięwzięciu.
Jerzy Hoffman i operator Grzegorz Kędzierski zaakceptowali nasze propozycje, tak więc ruszyliśmy z budową.
Brygada górali, pod wodzą świetnego Andrzeja Rychtarczyka stanęła na szczycie wzgórza. Zadziorne chłopy patrzyły na mnie wyczekująco. Pora wbić kołki wytyczające ponadstumetrowe mury przyszłej twierdzy. Całe życie hołdowałem w filmie dewizie, że lepsza jest decyzja zła niż żadna, a więc nie było na co czekać. Udając, że nie czuję ciążącej na mnie odpowiedzialności, stanąłem na środku przyszłej bramy i rozpostarłem ramiona.
– No, chłopaki! Od tego miejsca w prawo i lewo po pięćdziesiąt metrów.
Kołki zostały wbite, a brygada wręczyła mi na pamiątkę wielki gwóźdź przystrojony trawami i kwiatami polnymi. Mam go nadal w pracowni, już mocno zardzewiały.
Przy „wytyczaniu” Rozłogów – dworu z zabudowaniami gospodarczymi i palisadą obronną – brodziliśmy z Anią Bohdziewicz po wielkiej polanie na terenie skansenu w Sierpcu, pośród traw sięgających po szyję. Nie sposób było skorygować ewentualne błędy rysunkowe i dostosować je do terenu. Uratowało nas wieloletnie doświadczenie – dwór stanął dokładnie tak, jak sobie wyobrażaliśmy.
Równo sto dni trwały zdjęcia do "Ogniem i mieczem", co zresztą opisał młody asystent reżysera, Krzysztof Łukaszewicz, w książce „100 dni Hoffmana”. Jego pojawienie się w ekipie było prawdziwą niespodzianką, a ja obserwowałem go z żywym zainteresowaniem przez cały okres zdjęciowy. Może dlatego, że był w wieku mojego syna, ale też zaimponowała mi jego determinacja. Na długo przed rozpoczęciem zdjęć przed Hoffmanem stanął wysoki młody mężczyzna i powiedział nieśmiało, że zna Trylogię na pamięć, a historia jest jego żywiołem. Jest studentem, ale jego prawdziwym marzeniem jest chociażby sprzątać na planie filmowym. Stawia do dyspozycji nie tylko siebie, ale i swojego terenowego nissana. Czy można takiemu człowiekowi odmówić? „Młody”, bo taką zyskał ksywę, szybko zadomowił się w ekipie. Stał się prawą ręką naszego kierownika zdjęć Józka Jarosza. Pod jego czujnym okiem przechodził prawdziwą szkołę filmową, a ja obserwowałem to z rosnącym niepokojem i miałem coraz większe wątpliwości, czy jeszcze kiedyś wróci na studia prawnicze. Oczywiście musiał, jak każdy, przejść chrzest bojowy. Józek Jarosz, wezwał go wczesnym świtem.
– Młody! Leć po jazdę!
Zawsze chętny do pomocy Krzysztof pognał co sił do obozowiska koniarzy, pozbierał w błyskawicznym tempie spory oddział husarii i na jego czele pojawił się na planie. Józek aż poczerwieniał z nieudawanej złości.
– Po kiego mi tu te konie, jeżeli jazda i kamera nie są gotowe?
– Jak to jazda niegotowa, przecież ich przyprowadziłem?!
– Jazdę pod kamerę miałeś ściągnąć, a nie husarię!
Starzy wyjadacze tarzali się ze śmiechu, ale prawdę powiedziawszy, skąd Krzysztof miał wiedzieć, że w żargonie filmowym jazdą nazywa się zestaw szyn pod kamerę? Trzeba jednak przyznać, że uczył się szybko i chętnie.
Przez sto dni przemierzyliśmy właściwie całą Polskę. Kręciliśmy Rozłogi i wsie ukraińskie w odpowiednio zaadaptowanym Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu, w Biskupinie sceny na Siczy Zaporoskiej i fragmenty stanicy w Czehryniu, którego resztę „dorobiliśmy” w górskim skansenie w Zubrzycy Górnej. Powędrowaliśmy do Lublina, aby skręcić kaplicę Świętej Trójcy (przysięga księcia Wiśniowieckiego), komnaty książęce (czyli Łubnie) filmowaliśmy w Warszawie w Zamku Królewskim i w forcie Sanguszki. Pojechaliśmy do Krakowa i Pieskowej Skały – tamtejszy zamek był naszym Toporowem, czyli kwaterą króla Jana Kazimierza, tam też rozegrały się finałowe sceny filmu. Zalew na rzece Ropie pod Gorlicami był naszym Dniestrem, brama Pieczarskiej Ławry w Kijowie to Pierejesław, którego wnętrze klasztorne powstało z kolei w Warszawie. Na koniec nasza ekipa rozłożyła się pod murami Zbaraża w Biedrusku pod Poznaniem.
Już pierwszy dzień zdjęciowy w Zubrzycy Górnej mógł się zakończyć totalną katastrofą. Wieczorem, dnia poprzedniego, podziwialiśmy piękną, złotą jesień, a rano obudziliśmy się wszyscy w śniegu po kolana. Staliśmy na zasypanym śniegiem dziedzińcu naszego Czehrynia z dość zasadniczym pytaniem: co robić? Odwołać zdjęcia czy zmienić scenę na zimową? Drugą część tych zdjęć mieliśmy kręcić dopiero wiosną. Wszyscy czekaliśmy na decyzję Jerzego Hoffmana. Ktoś z ekipy bąknął pod nosem:
– Wiadomo, że nie zaczyna się zdjęć trzynastego, i do tego w poniedziałek.
Rzeczywiście istnieje stary, ale nadal cieszący się wielkim respektem przesąd, że rozpoczęcia zdjęć nie planuje się na poniedziałek ani na trzynastego. Hoffman brodził w tym kopnym śniegu przez dłuższą chwilę i w końcu zadecydował:
– A ja zawsze zaczynałem filmy trzynastego i wszystko było w porządku. Do roboty! Kręcimy! Patrzcie, jak to wszystko pięknie wygląda w śniegu. Najwyżej się potem, przed bramą da piany strażackiej i będzie dobrze, a tak mamy przypadkowo jeszcze jedną porę roku w filmie.
Matka natura wynagrodziła męstwo, albowiem dzięki temu nagłemu ochłodzeniu, obdarowała nas przepiękną scenerią wróżb Horpyny przy młyńskim kole. Bohun znalazł się nieoczekiwanie w otoczeniu nieprawdopodobnie długich sopli lodowych i cała scena aż skrzyła się w odbitych promieniach słońca. Te sople wyglądają tak nieprawdopodobnie, że po premierze filmu byłem wielokrotnie nagabywany, z jakiego tworzywa i jaką metodą je się robi.
Po tych kilkunastu „przerzutach” po całej Polsce, rozłożyliśmy się na dłuższy popas pod murami Zbaraża.
Czas pomiędzy ujęciami niejednokrotnie umilał nam Bohun, czyli Aleksander Domagarow. Z Szaszą zaprzyjaźniliśmy się od pierwszego dnia jego pobytu w Polsce. Przyjechał do nas pełen mieszanych uczuć i obaw jak też „poliaczki” potraktują Rosjanina. Bardzo wrogo czy tylko z dystansem? Tak go nastawili w Moskwie, że kiedy przekonał się o naszej szczerej sympatii, z miejsca stał się takim polonofilem, że rosyjskie media do tej pory mu to pamiętają. Nie sposób było nie pokochać tego otwartego i wspaniałego człowieka. Kobiety to osobna historia. Nie spotkałem chyba żadnej, która oparłaby się jego wdziękowi i urodzie. A kiedy śpiewał wieczorami romanse Aleksandra Wertyńskiego, miękły wszystkie, bez względu na wiek i stan cywilny. Nie ominęło to nawet mojej żony! Ku memu szczeremu zadziwieniu ona również w jego obecności poruszała się inaczej i z przyjemnością zasiadała przy wspólnym stoliku... No, cóż! Nic na to się nie poradzę.
Na szczęście dla wielu mężów Sasza był czujnie pilnowany przez Nataszę, żonę, aktorkę i piosenkarkę, która towarzyszyła nam przez wiele dni zdjęciowych.
* Fragmenty książki „10 000 dni filmowej podróży” Andrzeja Halińskiego; Prószyński i S-ka, 2002.
Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 51/2015
Rozczarowujący początek roku
"Przebudzenie mocy" idzie jak burza
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024