PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Andrzej Haliński
  21.10.2015
Rekwizytor omiótł okolicę moich nóg światłem dużej latarki i machnął energicznie niewielką maczetą, z którą na szczęście nigdy się nie rozstawał. Z przerażeniem popatrzyłem na sporego czarnego węża, leżącego przy mojej nodze. Charlie, nasz location manager, poklepał mnie po plecach.
Jeszcze w Nowym Jorku, dostałem do przeczytania scenariusz ''All through the night'' napisany przez koproducenta filmu Michele’a Tavernę. Włoch z pochodzenia, mieszkający na stałe w Stanach Zjednoczonych, miał bardzo bogatą przeszłość związaną z lewacką partyzantką latynoską pod dowództwem Che Guevary. Oparty na faktach film chciał sam wyreżyserować. Poznałem go z Andrzejem Krakowskim, który miał wielką wprawę w pisaniu scenariuszy. Andrzej przyjrzał się tekstowi „zimnym okiem” i dokonał poważnych przeróbek. Michele był z tych zmian bardzo zadowolony, ale niestety nie zgromadził odpowiednich funduszy i projekt znalazł się w martwym punkcie, a ja z czasem kompletnie o nim zapomniałem.

Aż tu nagle, po latach, w moim warszawskim mieszkaniu późno w nocy zadzwonił telefon.
– Hallo?
– Hi, jak się masz Andrew? Tu Michele. Michele Taverna. Obudziłem cię?
– Cześć... zaraz dojdę do siebie.
– OK. Słuchaj, czy jesteś bardzo zajęty?
– Sam nie wiem, bo czekam na rozpoczęcie wielkiego filmu historycznego... (''Ogniem i mieczem'' – przyp. red.).
– Słuchaj, nie przyleciałbyś do Mexico City w przyszłym tygodniu? Zaczynamy film ''Managua''. Chciałbym żebyś był production designer. Pamiętasz ten projekt?
– Nie bardzo....
– A ''All through the night''?
Powoli dochodziłem do siebie.
– Niemożliwe? Udało ci się zdobyć forsę? Myślałem, że dawno zrezygnowałeś.
– Nie tak łatwo, bracie. Andrzej Krakowski też jest z nami i pewnie zaraz do ciebie zadzwoni.
– A już miałem zapytać, skąd masz mój polski numer. Podaj mi swój. Jutro zadzwonię.
– Ale tak czy nie?
– No... tak! Ale powiedz mi chociaż,  gdzie rozgrywa się akcja, żebym miał przynajmniej blade pojęcie o tym, co mnie czeka.
– Jak to gdzie? Przecież Managua jest stolicą Nikaragui. Bye!

Kilka dni później lądowałem w Mexico City. Na lotnisku czekał jakiś młokos z tabliczką „Andres Halinki”. To pewnie chodziło o mnie. Wysadził mnie przed wysokim hotelem o wdzięcznej nazwie Fiesta Americana. Marmurowy, wielki hol, wielu Amerykanów, miła recepcja – czego człowiek potrzebuje więcej na początek? Oczywiście łóżka!

Z nerwowej drzemki obudził mnie telefon z recepcji.
– Signor Halinki, dwaj panowie na pana czekają.
– Mogę z nimi mówić?
– Witaj! Tu Michele. Schodź. Idziemy na kolację.
Spojrzałem na zegarek. Dziesiąta wieczór. Błyskawiczny prysznic i już jestem na dole. Michele – szalenie serdeczny, towarzyszy mu production manager, Lorenzo O’Brien.
– Co powiesz na argentyńską restaurację i prawdziwy, funtowy steak?
– Z przyjemnością.

Kelner bez pytania podał nam płyn o nazwie michelada, czyli sok z dwóch lemonek z pokruszonym lodem zalanym piwem Corona. Wyborny napój na ugaszenie pragnienia! Pojawiła się też butelka tequili. Lorenzo wzniósł toast, a ja, chcąc popisać się znajomością rytuału picia tego meksykańskiego specjału, wycisnąłem sobie na wierzch dłoni trochę cytryny i posypałem solą. Byłem właściwie przygotowany na pierwszy kieliszek. Dopiero wtedy spostrzegłem ich zdziwione spojrzenia.

– Coś nie tak?
– Co do cholery, za czary wyczyniasz?
– Jak to co? Myślicie, że nie piłem tequili?
– Ale chyba nie w Meksyku?
Zanosili się śmiechem. W końcu Michele wyszeptał:
– To jest numer, który wmawia się głupim gringos, żeby uatrakcyjnić ten cholerny samogon z agawy. Prawdziwy Meksykanin nic nie wciera, nie liże. Najchętniej łazi cały dzień z litrową butelką i popija z gwinta. Nie wygłupiaj się lepiej z tymi numerami z barów dla turystów, bo nie będą cię szanowali.

Zrobiło mi się głupio. Do tej pory byłem przekonany, że w polskich ekipach napatrzyłem się sporo i zobojętniałem na picie alkoholu. Ale byłem w błędzie.

Dostałem pracownię w wielkim studiu filmowym, gdzie właśnie kręcono ''Romea i Julię'', a za ścianą scenograf Peter Lamont przygotowywał ''Titanica''. Byłem raz w jego pracowni i z zazdrością zobaczyłem długie szeregi kreślarzy pochylonych nad deskami rysunkowymi. W osobnej sali stały wspaniale wykonane modele legendarnego okrętu.

Prawdziwą niespodziankę sprawił mi mój współpracownik Emilio, dekorator wnętrz, który pewnego dnia pojawił się w naszym skromnym pokoiku scenograficznym z nieznaną mi drobną kobietą w średnim wieku.
– André, to jest Anne Roth, koproducent "Titanica".
– Bardzo mi miło. Proszę usiąść.

Anne Roth była powszechnie znana jako meksykańska producentka, której najwięksi producenci świata powierzali swoje filmy kręcone w Meksyku. Przyjaźniła się z Harrisonem Fordem, Robertem de Niro i innymi megagwiazdami.

– Cześć! Jestem Anna. Mieszkasz w Warszawie?
Szok! Ona mówi bezbłędnie po polsku.
– Chodź! Zapraszam cię na lunch, to sobie pogadamy. A wieczorem zapraszam was z Emiliem na drinka do domu. Nie gap się tak! Urodziłam się na Marszałkowskiej, niedaleko Świętokrzyskiej. Wyjechałam z matką z Polski jak miałam dziewięć lat. To było… czekaj, w pięćdziesiątym dziewiątym.

Anna mieszkała w pięknym domu na skraju doliny na przedmieściach tej gigantycznej metropolii. Na ścianach holu wisiały starannie oprawione plakaty filmów Andrzeja Wajdy.
 
– Uwielbiam jego filmy. Masz może jego najnowsze plakaty i mógłbyś mi przysłać?
– Bez problemu.
– Mam wszystkie filmy na kasetach, o tam, przy telewizorze w sypialni. Mogę je oglądać na okrągło.
Spojrzałem na porozrzucane w nieładzie kasety.
– Jutro pokażę ci coś ciekawego. Masz czas? Przyjdę po ciebie do pracowni.

Wyjechaliśmy dość wcześnie rano. Po prawie godzinie zjechaliśmy z autostrady i na horyzoncie przed nami wyłonił się szczyt jednego z licznych w tej okolicy wulkanów. Zaparkowaliśmy przed bramą ogrodzenia zwieńczonego drutem kolczastym. Policjant na widok Anny wyprężył się na baczność i władczym gestem nakazał podnieść szlaban. Kilkaset kroków dalej pojawiła się przed nami gigantyczna dziura o zadziwiająco regularnych bokach. Wielki sześcian wycięty w lawie. Pracujące na dole maszyny wyglądały jak dziecinne zabawki. Spojrzałem pytająco na moją przewodniczkę.

– Podoba ci się? To jest rozmach, co? Dziura sześćdziesiąt na sto metrów i głęboka na prawie czterdzieści! I w niej będą zbudowane pokłady Titanica do zatapiania. Lawa nie przepuszcza wody. Można tę wodę wypompować do kolejnego dubla.
– Niesamowite!
Autentycznie mnie zatkało.
– Za kilka tygodni będzie tu prawdziwy plac budowy. W czasie kilkumiesięcznych zdjęć, aktorzy i ekipa też nie powinni tracić czasu na podróże, więc producenci z LA dogadali się z jedną z poważnych sieci hotelarskich, że postawią tu całkiem okazały budynek. No i jak ci się to podoba?
– Nikt mi w Polsce nie uwierzy, jak opowiem o tym.
– To czysty interes, nic więcej. Myślisz, że oni tak się troszczą o ludzi? Oni się troszczą o swój towar, a ich towarem są wysoko ubezpieczeni aktorzy i twórcy. Po premierze będą tu waliły tłumy turystów i hotel zwróci się błyskawicznie.

W drodze powrotnej Anna powiedziała:
– Wiesz, tam w Polsce są poważne problemy z częścią, która miała być kręcona w Gdyni.
– Ale ja wiem, że Allan Starski był już na dokumentacji...
– Nie znam detali, ale słyszałam, że negocjacje nie idą gładko, podobno polski scenograf nie dogadał się z Peterem. Nie wiem, ile w tym prawdy. Czy gdyby tak się stało, można ciebie zaproponować?
– Zaskoczyłaś mnie kompletnie. Mieć cząstkę ''Titanica'' do zrobienia to więcej, niż można sobie wymarzyć, ale wiesz, znamy się z Allanem ponad dwadzieścia lat i musiałbym do niego zadzwonić....
– Poczekaj, zobaczymy co i jak.
– OK.

Zdjęcia do "Managui" rozpoczęły się w małym, pięknym miasteczku Cuernavaca, godzinę jazdy od Mexico City. Mieszkali tam głównie bogaci rentierzy i biznesmeni, dojeżdżający codziennie do miasta ponad godzinę w jedną stronę. Mieszkała tam również matka Anne Roth, urocza pani; któregoś weekendu zrobiła fantastyczne ruskie pierogi; słynęła z nich w miejscowym klubie brydżowym.

Praca nad "Manaquą" przypominałaby kolorowe wakacje, gdyby nie kompletna indolencja reżysera i operatora. Michele Taverna był coraz bardziej znerwicowany i powoli docierało do niego, że nie wystarczy marzyć o realizacji filmu przez kilkanaście lat, ale jeszcze umieć go zrobić. Szybko przekroczyliśmy kosztorys, a bezsensowne zdjęcia w Acapulco spowodowały nasłanie nam producenta nadzorcy z firmy ubezpieczeniowej. Bezsensowne, bo kręciliśmy nocną walkę przemytników narkotyków z oddziałem wojska w dżungli. Michele uparł się, że tylko wybrane przez niego miejsce do tego się nada i nie było sposobu, żeby mu wytłumaczyć, iż w nocy pnie palm niespecjalnie się od siebie różnią, niezależnie od tego, gdzie rosną.

Efekt nocnych zdjęć był na ekranie żałosny. Do tego wszystkiego, kiedy po północy przyszła pora posiłku i usiadłem na jakimś pieńku, on się nieco poruszył. Tylko idiota, nie znający zwrotnikowych lasów może ręką sprawdzać, co się dzieje. Poczułem coś śliskiego i ból jak cholera.
– Coś mnie ugryzło!

Rekwizytor omiótł okolicę moich nóg światłem dużej  latarki i machnął energicznie niewielką maczetą, z którą na szczęście nigdy się nie rozstawał. Z przerażeniem popatrzyłem na sporego czarnego węża, leżącego przy mojej nodze. Charlie, nasz location manager, poklepał mnie po plecach.
– Nic się nie martw, niejadowity, ale i tak trzeba to porządnie zdezynfekować.

Powlókł mnie, osłabłego ze strachu, do pobliskiej wioski. Tam kupił dwie butle miejscowej tequili i prawie całą jedną flaszkę wylał na moją ranę, mocno ją naciskając. Drugą popijaliśmy wolno, siedząc pomiędzy chłopami na chodniku.

Pozostały tylko zdjęcia w dwóch niewielkich dekoracjach w hali i właściwie mogłem wracać do Polski. Pojechałem pożegnać się z Anne Roth. Pod koniec wieczoru powiedziała mi, że mój problem sam się rozwiązał albowiem sceny odbijania Titanica z portu przeniesiono z Polski do Wielkiej Brytanii i scenograf filmu nie życzy sobie żadnych spółek. No cóż, trudno. Nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu.

* Fragmenty książki „10 000 dni filmowej podróży” Andrzeja Halińskiego; Prószyński i S-ka, 2002.


Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 48/2015
Zobacz również
fot. Jose Fuste Raga/Premium Stock East News
Październikowy wysyp premier
"Hotel Transylwania 2" na drodze do miliona
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll