Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Rekwizytor omiótł okolicę moich nóg światłem dużej latarki i machnął energicznie niewielką maczetą, z którą na szczęście nigdy się nie rozstawał. Z przerażeniem popatrzyłem na sporego czarnego węża, leżącego przy mojej nodze. Charlie, nasz location manager, poklepał mnie po plecach.
Jeszcze w Nowym Jorku, dostałem do przeczytania scenariusz ''All through the night'' napisany przez koproducenta filmu Michele’a Tavernę. Włoch z pochodzenia, mieszkający na stałe w Stanach Zjednoczonych, miał bardzo bogatą przeszłość związaną z lewacką partyzantką latynoską pod dowództwem Che Guevary. Oparty na faktach film chciał sam wyreżyserować. Poznałem go z Andrzejem Krakowskim, który miał wielką wprawę w pisaniu scenariuszy. Andrzej przyjrzał się tekstowi „zimnym okiem” i dokonał poważnych przeróbek. Michele był z tych zmian bardzo zadowolony, ale niestety nie zgromadził odpowiednich funduszy i projekt znalazł się w martwym punkcie, a ja z czasem kompletnie o nim zapomniałem.
Aż tu nagle, po latach, w moim warszawskim mieszkaniu późno w nocy zadzwonił telefon.
– Hallo?
– Hi, jak się masz Andrew? Tu Michele. Michele Taverna. Obudziłem cię?
– Cześć... zaraz dojdę do siebie.
– OK. Słuchaj, czy jesteś bardzo zajęty?
– Sam nie wiem, bo czekam na rozpoczęcie wielkiego filmu historycznego... (''Ogniem i mieczem'' – przyp. red.).
– Słuchaj, nie przyleciałbyś do Mexico City w przyszłym tygodniu? Zaczynamy film ''Managua''. Chciałbym żebyś był production designer. Pamiętasz ten projekt?
– Nie bardzo....
– A ''All through the night''?
Powoli dochodziłem do siebie.
– Niemożliwe? Udało ci się zdobyć forsę? Myślałem, że dawno zrezygnowałeś.
– Nie tak łatwo, bracie. Andrzej Krakowski też jest z nami i pewnie zaraz do ciebie zadzwoni.
– A już miałem zapytać, skąd masz mój polski numer. Podaj mi swój. Jutro zadzwonię.
– Ale tak czy nie?
– No... tak! Ale powiedz mi chociaż, gdzie rozgrywa się akcja, żebym miał przynajmniej blade pojęcie o tym, co mnie czeka.
– Jak to gdzie? Przecież Managua jest stolicą Nikaragui. Bye!
Kilka dni później lądowałem w Mexico City. Na lotnisku czekał jakiś młokos z tabliczką „Andres Halinki”. To pewnie chodziło o mnie. Wysadził mnie przed wysokim hotelem o wdzięcznej nazwie Fiesta Americana. Marmurowy, wielki hol, wielu Amerykanów, miła recepcja – czego człowiek potrzebuje więcej na początek? Oczywiście łóżka!
Z nerwowej drzemki obudził mnie telefon z recepcji.
– Signor Halinki, dwaj panowie na pana czekają.
– Mogę z nimi mówić?
– Witaj! Tu Michele. Schodź. Idziemy na kolację.
Spojrzałem na zegarek. Dziesiąta wieczór. Błyskawiczny prysznic i już jestem na dole. Michele – szalenie serdeczny, towarzyszy mu production manager, Lorenzo O’Brien.
– Co powiesz na argentyńską restaurację i prawdziwy, funtowy steak?
– Z przyjemnością.
Kelner bez pytania podał nam płyn o nazwie michelada, czyli sok z dwóch lemonek z pokruszonym lodem zalanym piwem Corona. Wyborny napój na ugaszenie pragnienia! Pojawiła się też butelka tequili. Lorenzo wzniósł toast, a ja, chcąc popisać się znajomością rytuału picia tego meksykańskiego specjału, wycisnąłem sobie na wierzch dłoni trochę cytryny i posypałem solą. Byłem właściwie przygotowany na pierwszy kieliszek. Dopiero wtedy spostrzegłem ich zdziwione spojrzenia.
– Coś nie tak?
– Co do cholery, za czary wyczyniasz?
– Jak to co? Myślicie, że nie piłem tequili?
– Ale chyba nie w Meksyku?
Zanosili się śmiechem. W końcu Michele wyszeptał:
– To jest numer, który wmawia się głupim gringos, żeby uatrakcyjnić ten cholerny samogon z agawy. Prawdziwy Meksykanin nic nie wciera, nie liże. Najchętniej łazi cały dzień z litrową butelką i popija z gwinta. Nie wygłupiaj się lepiej z tymi numerami z barów dla turystów, bo nie będą cię szanowali.
Zrobiło mi się głupio. Do tej pory byłem przekonany, że w polskich ekipach napatrzyłem się sporo i zobojętniałem na picie alkoholu. Ale byłem w błędzie.
Dostałem pracownię w wielkim studiu filmowym, gdzie właśnie kręcono ''Romea i Julię'', a za ścianą scenograf Peter Lamont przygotowywał ''Titanica''. Byłem raz w jego pracowni i z zazdrością zobaczyłem długie szeregi kreślarzy pochylonych nad deskami rysunkowymi. W osobnej sali stały wspaniale wykonane modele legendarnego okrętu.
Prawdziwą niespodziankę sprawił mi mój współpracownik Emilio, dekorator wnętrz, który pewnego dnia pojawił się w naszym skromnym pokoiku scenograficznym z nieznaną mi drobną kobietą w średnim wieku.
– André, to jest Anne Roth, koproducent "Titanica".
– Bardzo mi miło. Proszę usiąść.
Anne Roth była powszechnie znana jako meksykańska producentka, której najwięksi producenci świata powierzali swoje filmy kręcone w Meksyku. Przyjaźniła się z Harrisonem Fordem, Robertem de Niro i innymi megagwiazdami.
– Cześć! Jestem Anna. Mieszkasz w Warszawie?
Szok! Ona mówi bezbłędnie po polsku.
– Chodź! Zapraszam cię na lunch, to sobie pogadamy. A wieczorem zapraszam was z Emiliem na drinka do domu. Nie gap się tak! Urodziłam się na Marszałkowskiej, niedaleko Świętokrzyskiej. Wyjechałam z matką z Polski jak miałam dziewięć lat. To było… czekaj, w pięćdziesiątym dziewiątym.
Anna mieszkała w pięknym domu na skraju doliny na przedmieściach tej gigantycznej metropolii. Na ścianach holu wisiały starannie oprawione plakaty filmów Andrzeja Wajdy.
– Uwielbiam jego filmy. Masz może jego najnowsze plakaty i mógłbyś mi przysłać?
– Bez problemu.
– Mam wszystkie filmy na kasetach, o tam, przy telewizorze w sypialni. Mogę je oglądać na okrągło.
Spojrzałem na porozrzucane w nieładzie kasety.
– Jutro pokażę ci coś ciekawego. Masz czas? Przyjdę po ciebie do pracowni.
Wyjechaliśmy dość wcześnie rano. Po prawie godzinie zjechaliśmy z autostrady i na horyzoncie przed nami wyłonił się szczyt jednego z licznych w tej okolicy wulkanów. Zaparkowaliśmy przed bramą ogrodzenia zwieńczonego drutem kolczastym. Policjant na widok Anny wyprężył się na baczność i władczym gestem nakazał podnieść szlaban. Kilkaset kroków dalej pojawiła się przed nami gigantyczna dziura o zadziwiająco regularnych bokach. Wielki sześcian wycięty w lawie. Pracujące na dole maszyny wyglądały jak dziecinne zabawki. Spojrzałem pytająco na moją przewodniczkę.
– Podoba ci się? To jest rozmach, co? Dziura sześćdziesiąt na sto metrów i głęboka na prawie czterdzieści! I w niej będą zbudowane pokłady Titanica do zatapiania. Lawa nie przepuszcza wody. Można tę wodę wypompować do kolejnego dubla.
– Niesamowite!
Autentycznie mnie zatkało.
– Za kilka tygodni będzie tu prawdziwy plac budowy. W czasie kilkumiesięcznych zdjęć, aktorzy i ekipa też nie powinni tracić czasu na podróże, więc producenci z LA dogadali się z jedną z poważnych sieci hotelarskich, że postawią tu całkiem okazały budynek. No i jak ci się to podoba?
– Nikt mi w Polsce nie uwierzy, jak opowiem o tym.
– To czysty interes, nic więcej. Myślisz, że oni tak się troszczą o ludzi? Oni się troszczą o swój towar, a ich towarem są wysoko ubezpieczeni aktorzy i twórcy. Po premierze będą tu waliły tłumy turystów i hotel zwróci się błyskawicznie.
W drodze powrotnej Anna powiedziała:
– Wiesz, tam w Polsce są poważne problemy z częścią, która miała być kręcona w Gdyni.
– Ale ja wiem, że Allan Starski był już na dokumentacji...
– Nie znam detali, ale słyszałam, że negocjacje nie idą gładko, podobno polski scenograf nie dogadał się z Peterem. Nie wiem, ile w tym prawdy. Czy gdyby tak się stało, można ciebie zaproponować?
– Zaskoczyłaś mnie kompletnie. Mieć cząstkę ''Titanica'' do zrobienia to więcej, niż można sobie wymarzyć, ale wiesz, znamy się z Allanem ponad dwadzieścia lat i musiałbym do niego zadzwonić....
– Poczekaj, zobaczymy co i jak.
– OK.
Zdjęcia do "Managui" rozpoczęły się w małym, pięknym miasteczku Cuernavaca, godzinę jazdy od Mexico City. Mieszkali tam głównie bogaci rentierzy i biznesmeni, dojeżdżający codziennie do miasta ponad godzinę w jedną stronę. Mieszkała tam również matka Anne Roth, urocza pani; któregoś weekendu zrobiła fantastyczne ruskie pierogi; słynęła z nich w miejscowym klubie brydżowym.
Praca nad "Manaquą" przypominałaby kolorowe wakacje, gdyby nie kompletna indolencja reżysera i operatora. Michele Taverna był coraz bardziej znerwicowany i powoli docierało do niego, że nie wystarczy marzyć o realizacji filmu przez kilkanaście lat, ale jeszcze umieć go zrobić. Szybko przekroczyliśmy kosztorys, a bezsensowne zdjęcia w Acapulco spowodowały nasłanie nam producenta nadzorcy z firmy ubezpieczeniowej. Bezsensowne, bo kręciliśmy nocną walkę przemytników narkotyków z oddziałem wojska w dżungli. Michele uparł się, że tylko wybrane przez niego miejsce do tego się nada i nie było sposobu, żeby mu wytłumaczyć, iż w nocy pnie palm niespecjalnie się od siebie różnią, niezależnie od tego, gdzie rosną.
Efekt nocnych zdjęć był na ekranie żałosny. Do tego wszystkiego, kiedy po północy przyszła pora posiłku i usiadłem na jakimś pieńku, on się nieco poruszył. Tylko idiota, nie znający zwrotnikowych lasów może ręką sprawdzać, co się dzieje. Poczułem coś śliskiego i ból jak cholera.
– Coś mnie ugryzło!
Rekwizytor omiótł okolicę moich nóg światłem dużej latarki i machnął energicznie niewielką maczetą, z którą na szczęście nigdy się nie rozstawał. Z przerażeniem popatrzyłem na sporego czarnego węża, leżącego przy mojej nodze. Charlie, nasz location manager, poklepał mnie po plecach.
– Nic się nie martw, niejadowity, ale i tak trzeba to porządnie zdezynfekować.
Powlókł mnie, osłabłego ze strachu, do pobliskiej wioski. Tam kupił dwie butle miejscowej tequili i prawie całą jedną flaszkę wylał na moją ranę, mocno ją naciskając. Drugą popijaliśmy wolno, siedząc pomiędzy chłopami na chodniku.
Pozostały tylko zdjęcia w dwóch niewielkich dekoracjach w hali i właściwie mogłem wracać do Polski. Pojechałem pożegnać się z Anne Roth. Pod koniec wieczoru powiedziała mi, że mój problem sam się rozwiązał albowiem sceny odbijania Titanica z portu przeniesiono z Polski do Wielkiej Brytanii i scenograf filmu nie życzy sobie żadnych spółek. No cóż, trudno. Nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu.
* Fragmenty książki „10 000 dni filmowej podróży” Andrzeja Halińskiego; Prószyński i S-ka, 2002.
Aż tu nagle, po latach, w moim warszawskim mieszkaniu późno w nocy zadzwonił telefon.
– Hallo?
– Hi, jak się masz Andrew? Tu Michele. Michele Taverna. Obudziłem cię?
– Cześć... zaraz dojdę do siebie.
– OK. Słuchaj, czy jesteś bardzo zajęty?
– Sam nie wiem, bo czekam na rozpoczęcie wielkiego filmu historycznego... (''Ogniem i mieczem'' – przyp. red.).
– Słuchaj, nie przyleciałbyś do Mexico City w przyszłym tygodniu? Zaczynamy film ''Managua''. Chciałbym żebyś był production designer. Pamiętasz ten projekt?
– Nie bardzo....
– A ''All through the night''?
Powoli dochodziłem do siebie.
– Niemożliwe? Udało ci się zdobyć forsę? Myślałem, że dawno zrezygnowałeś.
– Nie tak łatwo, bracie. Andrzej Krakowski też jest z nami i pewnie zaraz do ciebie zadzwoni.
– A już miałem zapytać, skąd masz mój polski numer. Podaj mi swój. Jutro zadzwonię.
– Ale tak czy nie?
– No... tak! Ale powiedz mi chociaż, gdzie rozgrywa się akcja, żebym miał przynajmniej blade pojęcie o tym, co mnie czeka.
– Jak to gdzie? Przecież Managua jest stolicą Nikaragui. Bye!
Kilka dni później lądowałem w Mexico City. Na lotnisku czekał jakiś młokos z tabliczką „Andres Halinki”. To pewnie chodziło o mnie. Wysadził mnie przed wysokim hotelem o wdzięcznej nazwie Fiesta Americana. Marmurowy, wielki hol, wielu Amerykanów, miła recepcja – czego człowiek potrzebuje więcej na początek? Oczywiście łóżka!
Z nerwowej drzemki obudził mnie telefon z recepcji.
– Signor Halinki, dwaj panowie na pana czekają.
– Mogę z nimi mówić?
– Witaj! Tu Michele. Schodź. Idziemy na kolację.
Spojrzałem na zegarek. Dziesiąta wieczór. Błyskawiczny prysznic i już jestem na dole. Michele – szalenie serdeczny, towarzyszy mu production manager, Lorenzo O’Brien.
– Co powiesz na argentyńską restaurację i prawdziwy, funtowy steak?
– Z przyjemnością.
Kelner bez pytania podał nam płyn o nazwie michelada, czyli sok z dwóch lemonek z pokruszonym lodem zalanym piwem Corona. Wyborny napój na ugaszenie pragnienia! Pojawiła się też butelka tequili. Lorenzo wzniósł toast, a ja, chcąc popisać się znajomością rytuału picia tego meksykańskiego specjału, wycisnąłem sobie na wierzch dłoni trochę cytryny i posypałem solą. Byłem właściwie przygotowany na pierwszy kieliszek. Dopiero wtedy spostrzegłem ich zdziwione spojrzenia.
– Coś nie tak?
– Co do cholery, za czary wyczyniasz?
– Jak to co? Myślicie, że nie piłem tequili?
– Ale chyba nie w Meksyku?
Zanosili się śmiechem. W końcu Michele wyszeptał:
– To jest numer, który wmawia się głupim gringos, żeby uatrakcyjnić ten cholerny samogon z agawy. Prawdziwy Meksykanin nic nie wciera, nie liże. Najchętniej łazi cały dzień z litrową butelką i popija z gwinta. Nie wygłupiaj się lepiej z tymi numerami z barów dla turystów, bo nie będą cię szanowali.
Zrobiło mi się głupio. Do tej pory byłem przekonany, że w polskich ekipach napatrzyłem się sporo i zobojętniałem na picie alkoholu. Ale byłem w błędzie.
Dostałem pracownię w wielkim studiu filmowym, gdzie właśnie kręcono ''Romea i Julię'', a za ścianą scenograf Peter Lamont przygotowywał ''Titanica''. Byłem raz w jego pracowni i z zazdrością zobaczyłem długie szeregi kreślarzy pochylonych nad deskami rysunkowymi. W osobnej sali stały wspaniale wykonane modele legendarnego okrętu.
Prawdziwą niespodziankę sprawił mi mój współpracownik Emilio, dekorator wnętrz, który pewnego dnia pojawił się w naszym skromnym pokoiku scenograficznym z nieznaną mi drobną kobietą w średnim wieku.
– André, to jest Anne Roth, koproducent "Titanica".
– Bardzo mi miło. Proszę usiąść.
Anne Roth była powszechnie znana jako meksykańska producentka, której najwięksi producenci świata powierzali swoje filmy kręcone w Meksyku. Przyjaźniła się z Harrisonem Fordem, Robertem de Niro i innymi megagwiazdami.
– Cześć! Jestem Anna. Mieszkasz w Warszawie?
Szok! Ona mówi bezbłędnie po polsku.
– Chodź! Zapraszam cię na lunch, to sobie pogadamy. A wieczorem zapraszam was z Emiliem na drinka do domu. Nie gap się tak! Urodziłam się na Marszałkowskiej, niedaleko Świętokrzyskiej. Wyjechałam z matką z Polski jak miałam dziewięć lat. To było… czekaj, w pięćdziesiątym dziewiątym.
Anna mieszkała w pięknym domu na skraju doliny na przedmieściach tej gigantycznej metropolii. Na ścianach holu wisiały starannie oprawione plakaty filmów Andrzeja Wajdy.
– Uwielbiam jego filmy. Masz może jego najnowsze plakaty i mógłbyś mi przysłać?
– Bez problemu.
– Mam wszystkie filmy na kasetach, o tam, przy telewizorze w sypialni. Mogę je oglądać na okrągło.
Spojrzałem na porozrzucane w nieładzie kasety.
– Jutro pokażę ci coś ciekawego. Masz czas? Przyjdę po ciebie do pracowni.
Wyjechaliśmy dość wcześnie rano. Po prawie godzinie zjechaliśmy z autostrady i na horyzoncie przed nami wyłonił się szczyt jednego z licznych w tej okolicy wulkanów. Zaparkowaliśmy przed bramą ogrodzenia zwieńczonego drutem kolczastym. Policjant na widok Anny wyprężył się na baczność i władczym gestem nakazał podnieść szlaban. Kilkaset kroków dalej pojawiła się przed nami gigantyczna dziura o zadziwiająco regularnych bokach. Wielki sześcian wycięty w lawie. Pracujące na dole maszyny wyglądały jak dziecinne zabawki. Spojrzałem pytająco na moją przewodniczkę.
– Podoba ci się? To jest rozmach, co? Dziura sześćdziesiąt na sto metrów i głęboka na prawie czterdzieści! I w niej będą zbudowane pokłady Titanica do zatapiania. Lawa nie przepuszcza wody. Można tę wodę wypompować do kolejnego dubla.
– Niesamowite!
Autentycznie mnie zatkało.
– Za kilka tygodni będzie tu prawdziwy plac budowy. W czasie kilkumiesięcznych zdjęć, aktorzy i ekipa też nie powinni tracić czasu na podróże, więc producenci z LA dogadali się z jedną z poważnych sieci hotelarskich, że postawią tu całkiem okazały budynek. No i jak ci się to podoba?
– Nikt mi w Polsce nie uwierzy, jak opowiem o tym.
– To czysty interes, nic więcej. Myślisz, że oni tak się troszczą o ludzi? Oni się troszczą o swój towar, a ich towarem są wysoko ubezpieczeni aktorzy i twórcy. Po premierze będą tu waliły tłumy turystów i hotel zwróci się błyskawicznie.
W drodze powrotnej Anna powiedziała:
– Wiesz, tam w Polsce są poważne problemy z częścią, która miała być kręcona w Gdyni.
– Ale ja wiem, że Allan Starski był już na dokumentacji...
– Nie znam detali, ale słyszałam, że negocjacje nie idą gładko, podobno polski scenograf nie dogadał się z Peterem. Nie wiem, ile w tym prawdy. Czy gdyby tak się stało, można ciebie zaproponować?
– Zaskoczyłaś mnie kompletnie. Mieć cząstkę ''Titanica'' do zrobienia to więcej, niż można sobie wymarzyć, ale wiesz, znamy się z Allanem ponad dwadzieścia lat i musiałbym do niego zadzwonić....
– Poczekaj, zobaczymy co i jak.
– OK.
Zdjęcia do "Managui" rozpoczęły się w małym, pięknym miasteczku Cuernavaca, godzinę jazdy od Mexico City. Mieszkali tam głównie bogaci rentierzy i biznesmeni, dojeżdżający codziennie do miasta ponad godzinę w jedną stronę. Mieszkała tam również matka Anne Roth, urocza pani; któregoś weekendu zrobiła fantastyczne ruskie pierogi; słynęła z nich w miejscowym klubie brydżowym.
Praca nad "Manaquą" przypominałaby kolorowe wakacje, gdyby nie kompletna indolencja reżysera i operatora. Michele Taverna był coraz bardziej znerwicowany i powoli docierało do niego, że nie wystarczy marzyć o realizacji filmu przez kilkanaście lat, ale jeszcze umieć go zrobić. Szybko przekroczyliśmy kosztorys, a bezsensowne zdjęcia w Acapulco spowodowały nasłanie nam producenta nadzorcy z firmy ubezpieczeniowej. Bezsensowne, bo kręciliśmy nocną walkę przemytników narkotyków z oddziałem wojska w dżungli. Michele uparł się, że tylko wybrane przez niego miejsce do tego się nada i nie było sposobu, żeby mu wytłumaczyć, iż w nocy pnie palm niespecjalnie się od siebie różnią, niezależnie od tego, gdzie rosną.
Efekt nocnych zdjęć był na ekranie żałosny. Do tego wszystkiego, kiedy po północy przyszła pora posiłku i usiadłem na jakimś pieńku, on się nieco poruszył. Tylko idiota, nie znający zwrotnikowych lasów może ręką sprawdzać, co się dzieje. Poczułem coś śliskiego i ból jak cholera.
– Coś mnie ugryzło!
Rekwizytor omiótł okolicę moich nóg światłem dużej latarki i machnął energicznie niewielką maczetą, z którą na szczęście nigdy się nie rozstawał. Z przerażeniem popatrzyłem na sporego czarnego węża, leżącego przy mojej nodze. Charlie, nasz location manager, poklepał mnie po plecach.
– Nic się nie martw, niejadowity, ale i tak trzeba to porządnie zdezynfekować.
Powlókł mnie, osłabłego ze strachu, do pobliskiej wioski. Tam kupił dwie butle miejscowej tequili i prawie całą jedną flaszkę wylał na moją ranę, mocno ją naciskając. Drugą popijaliśmy wolno, siedząc pomiędzy chłopami na chodniku.
Pozostały tylko zdjęcia w dwóch niewielkich dekoracjach w hali i właściwie mogłem wracać do Polski. Pojechałem pożegnać się z Anne Roth. Pod koniec wieczoru powiedziała mi, że mój problem sam się rozwiązał albowiem sceny odbijania Titanica z portu przeniesiono z Polski do Wielkiej Brytanii i scenograf filmu nie życzy sobie żadnych spółek. No cóż, trudno. Nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu.
* Fragmenty książki „10 000 dni filmowej podróży” Andrzeja Halińskiego; Prószyński i S-ka, 2002.
Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 48/2015
fot. Jose Fuste Raga/Premium Stock East News
Październikowy wysyp premier
"Hotel Transylwania 2" na drodze do miliona
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024