PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Andrzej Haliński
  2.09.2015
Nasz Tomasz po skończeniu high school, złożył podania o przyjęcie do trzech uniwersytetów w Stanach i Kanadzie. Najszybciej dostał pozytywną odpowiedź z McGill w Montrealu. Kanada wywarła na nas wrażenie kraju wielkiego, oazy spokoju i dobrobytu. W tej sytuacji zaczęliśmy poważnie myśleć o osiedleniu się tam na stałe.
Skoro Tomasz miał spędzić kilka lat w Montrealu, nie było żadnego racjonalnego powodu do dalszego siedzenia w USA. Anna dość szybko załatwiła sobie pracę na University of Toronto. Jej uniwersalny zawód, doktorat z biochemii oraz kilka lat pracy na amerykańskich uniwersytetach były wystarczającą rekomendacją. Był najwyższy czas na szybką decyzję; znajomy prawnik specjalizujący się w sprawach emigracyjnych, ostrzegał, że ten rok jest już ostatnim w specjalnym programie rządowym faworyzującym Polaków, ustanowionym zaraz po stanie wojennym. Oddaliśmy losy naszej rodziny w jego ręce. Po przemiłym „interview” w konsulacie kanadyjskim w Nowym Jorku, w czasie którego dowiedzieliśmy się od uśmiechniętej Mulatki, że Kanada będzie zaszczycona, dając prawa osiedleńcze tak obiecującej rodzinie, zaczęliśmy z niecierpliwością odliczać dni dzielące nas od daty wyjazdu.

Wybraliśmy Toronto na miejsce stałego zamieszkania, albowiem nie tylko Anna miała już tam zapewnioną przyzwoitą pracę, ale i ja po rozmowie telefonicznej z Ryszardem Bugajskim, byłem dobrej myśli. Rysiek, który wyjechał z Polski zaraz po cięgach jakie zebrał w PRL-u za Przesłuchanie i od dobrych kilku lat mieszkał i pracował w tym mieście, zapewnił mnie:

- Słuchaj, tu jest boom filmowy. Oprócz kanadyjskich, pojawia się sporo amerykańskich produkcji, bo jest taniej, można bez problemu zamykać ulice do zdjęć, jeszcze policja bardzo w tym pomaga.
 Fakt, w Nowym Jorku jakiekolwiek ograniczenie ruchu dla potrzeb filmu było prawie niemożliwe. Dość wiarygodna plotka dotycząca powstawania pierwszej części "Ojca chrzestnego" niosła, że dzień przed zdjęciami mafia włoska obstawiała swoimi samochodami fragment ulicy, aby na sygnał je usunąć, nie pozwalając jednocześnie zaparkować nikomu obcemu. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale dla mnie, znającego dobrze to miasto, opowiastka brzmi wiarygodnie.

Wybór Toronto był decyzją iście kaskaderską – na dobrą sprawę człowiek przy zdrowych zmysłach tak nie postępuje. Sprzedaliśmy większość mebli, pozostałe wraz z niezliczonymi paczkami książek załadowaliśmy do ciężarówki wypożyczonej z firmy Ryder. My z Tomkiem jechaliśmy przodem tą machiną, a za nami podążała Anna, prowadząc nowo zakupioną toyotę camry. O Toronto mieliśmy blade pojęcie, a jedno, co było pewne to to, że czeka na nas mieszkanie wynajęte w centrum miasta przez naszego przyjaciela z lat młodzieńczych, tamtejszego biznesmena Henryka Daszkiewicza.

Zaufaliśmy mu całkowicie. Henryk nie mógł źle wynająć. To by nie było w jego stylu.

Po ponad dziesięciu godzinach podróży wygodną autostradą wzdłuż wybrzeży Wielkich Jezior, przekroczywszy granicę nad samymi wodospadami Niagara, dojeżdżaliśmy do Toronto o zachodzie słońca. Przed nami ukazała się zatoka jeziora Ontario, a nad nią wspaniała panorama miasta…

Zamieszkaliśmy w samym centrum, przy Bay Street w wysokim apartamentowcu o dumnej nazwie Bay-Charles Towers. Z czasem okazało się, że nie tylko mieszka tam spora kolonia Polaków, ale również zarządcą budynku jest Polak. Marek Kusiba był z zawodu i zamiłowania dziennikarzem, a obecnym zajęciem gardził wręcz demonstracyjnie. Plusem tego mieszkania było to, że Anna miała jedynie krótki spacerek przez park do swej nowej pracy, University of Toronto.

Poznawaniem miasta wraz z Tomkiem nacieszyliśmy się krótko, bo już po dwóch miesiącach wyjechał do oddalonego o ponad 500 kilometrów Montrealu.

W odróżnieniu od Nowego Jorku, gdzie konsekwentnie stroniliśmy od amerykańskiej Polonii, tutaj trafiliśmy pod skrzydła ludzi ciekawych i szalenie życzliwych, którzy w pierwszych miesiącach okazali się bardzo pomocni w naszym „zakorzenianiu się” w Kanadzie. Długo można by o tych ciekawych ludziach opowiadać, ale przecież nie im są poświęcone te wspomnienia.

Tymczasem Ryszard Bugajski zaprotegował mnie do swojej agentki, Lynn Kinney, i jej firmy Credentials, a ta z kolei pomogła mi szybko uzyskać status scenografa w DGC (Directors Guild of Canada). Oczywiście wiązało się to z rodzajem egzaminu, który raczej przypominał towarzyską prezentację dorobku w gronie uznanych w Kanadzie autorytetów scenograficznych. Wychodząc z miłym uczuciem przynależności do elity filmowej mojego nowego kraju, zostałem taktownie nagabnięty przez jednego z członków komisji i odciągnięty dyskretnie na bok.
- A wiesz, że ja miałem kiedyś wspaniałą przygodę z polskim twórcą?
- Z reżyserem?
- Tak, Romanem Polańskim. Byłem scenografem jego filmu "Wstręt". Ciekawy człowiek, ale bardzo trudny we współpracy. Masz z nim jakiś kontakt?
- Spotkałem go tylko raz na lotnisku w Warszawie kiedy zaczynał "Piratów". Właściwie go nie znam.
- Gdybyś go jednak spotkał, to serdecznie pozdrów ode mnie. O przepraszam, nazywam się Seamus Flannery. Andrew, nie krępuj się i dzwoń do mnie w razie kłopotów.
-    OK. Dziękuję bardzo.

Ażeby nie marnotrawić czasu, wyczekując na pierwszą filmową propozycję, ponownie wróciłem do architektury w pracowni Józka Medweckiego.

Nie trwało to jednak zbyt długo. Po kilku miesiącach bezowocnych spotkań, zostałem zaproszony do ekskluzywnego centrum szkolnego ufundowanego przez Normana Jewisona. Ten wielki reżyser założył je po sukcesie swojego filmu "Skrzypek na dachu". Wspaniale położony na peryferiach Toronto, wiktoriański pałacyk, przerodził się w krótkim czasie w snobistyczne centrum filmowe, w którym znani i wielcy twórcy filmowi z dalekiego Los Angeles poczytywali sobie za zaszczyt wygłoszenie wykładu albo choćby udział w spotkaniu dyskusyjnym.

Kanadyjscy i amerykańscy reżyserzy wyselekcjonowani przez specjalną komisję kwalifikacyjną otrzymywali roczne bądź dwuletnie stypendia, a na zakończenie, na koszt centrum, realizowali swoje pierwsze filmy.

Tam poznałem Gail Harvey (również należącą do agencji Lynn Kinney), która po godzinnej rozmowie zaskoczyła mnie propozycją pracy przy "The Shower". Film miał bardzo niski budżet i był dramatem psychologicznym mówiącym o potrzebie wyrozumiałości i zdolności do wybaczania słabości swoich partnerów życiowych. Gail była zdeklarowaną bojowniczką o prawa kobiet, co na kontynencie północnoamerykańskim jest zjawiskiem o wiele bardziej powszechnym niż w Europie. Myślałem, że film będzie klapą, tymczasem został świetnie przyjęty przez krytykę, a w dodatku reżyser w prawie każdym wywiadzie podkreślała moją rolę w tym utworze. Czułem się nawet lekko zażenowany, bo ze względu na szczupłość środków zrobiłem w moim pojęciu zaledwie coś w miarę poprawnego.

Przy okazji tego filmu przeszedłem niezłą szkołę językową, albowiem operatorem był Australijczyk, ekipa mieszana, kanadyjsko-amerykańska, a jednym z kierowników produkcji przybysz z RPA. Różnice w wymowie i akcencie były tak wielkie, że nie tylko ja miałem problemy, co mnie bardzo podnosiło na duchu.

Pół roku później znów pracowałem z Gail Harvey, tym razem jednak przy filmie o krańcowo różnej tematyce – thrillerze o mocnych akcentach erotycznych. Gail cały czas podkreślała, że robi to tylko dla pieniędzy, i że podobne klimaty są jej całkowicie obce. "Cold Sweat" wyprodukowany został przez firmę Norstar specjalizującą się – z sukcesami – w tego rodzaju produkcjach. Tu budżet był już przyzwoity i mogłem pozwolić sobie na budowę kilku dekoracji w największym w Toronto studiu o wdzięcznej nazwie Minerva. Zagrali też „markowi” aktorzy: Benn Cross (znany z "Rydwanów ognia"), Adam Baldwin oraz była kanadyjska modelka i aktorka Shannon Tweed, wieloletnia „pierwsza dama” właściciela "Playboya", Hugh Hefnera. Zdjęcia trwały niecały miesiąc i przebiegły bardzo gładko. Jedynie wyjątkowo sroga zima dała nam w kość w czasie zdjęć plenerowych.

Zaraz po tym filmie przegrałem lekkomyślnie wielką życiową szansę. Zaproponowano mi spotkanie z bardzo ambitnym, wielce utalentowanym reżyserem i ewentualną współpracę przy jego debiucie. Budżet filmu miał być jeszcze niższy niż w "The Shower", a zarówno aktorzy, jak i realizatorzy mieli pracować na zasadzie „labor of love”, czyli że dostaną ewentualne wynagrodzenie, jeżeli film zarobi jakieś tam pieniądze. Spotkałem się z reżyserem i oczywiście od początku byłem nastawiony na nie. W pokoju hotelowym siedział zaniedbany, zwalisty młody mężczyzna w brudnawym podkoszulku. Z zapałem tłumaczył, jak chciałby zrobić ten film. To, jak i co opowiadał, świadczyło niezbicie, że mam do czynienia z kimś ewidentnie niezrównoważonym emocjonalnie, a może jeszcze gorzej. Czy ja zrobiłem komuś coś złego i za pokutę mam pracować za darmo z tym człowiekiem? Grzecznie podziękowałem za spotkanie i zatelefonowałem do Lynn, żeby mnie z tego wyplątała. I to był wielki błąd. Zawodowa intuicja zawiodła mnie całkowicie.

Rozmawialiśmy bowiem o filmie "Wściekłe psy", a człowiekiem w podkoszulku był Quentin Tarantino...
   
Ludzie, którzy mu wtedy zaufali, pracują z nim do dzisiaj, jak chociażby polski operator Andrzej Sekuła; wystarczy wspomnieć sukces "Pulp Fiction", ażeby w całej okazałości uzmysłowić sobie moją głupotę i brak wyczucia sytuacji.

W drugim roku pobytu w Kanadzie doczekałem się członkostwa w ACCT (Academy of Canadian Cinema and Television) i nawet byłem z jej ramienia jurorem na bardzo prestiżowym Festival of Festivals w Toronto. To było duże wyróżnienie, ale z drugiej strony telefon milczał jak zaklęty. Lynn nie miała żadnych propozycji. Ryszard Bugajski też miał minę nietęgą. Najwyraźniej nadciągały złe czasy...

* Fragmenty książki „10 000 dni filmowej podróży” Andrzeja Halińskiego; Prószyński i S-ka, 2002.


Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 47/2015
Zobacz również
fot. Fot. East News
Kolejny film z Tomaszem Kotem na czele box office'u
Znakomite otwarcie filmu "Sinister 2"
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll