PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Andrzej Haliński
  3.11.2014
Pod okiem Piotra Dudzińskiego i Maćka Putowskiego, zacząłem uczyć się nowego zawodu. Przecież ja nawet nie umiałem trafić na halę zdjęciową!
Długi szereg warsztatów, w których powstawały elementy dekoracji, wprawił mnie w prawdziwy zachwyt. Codzienny ich obchód stał się obowiązkiem, a wykonywałem go z niekłamaną ochotą. Najpierw biegłem do stolarni, gdzie królował pan Józef Łyskawka, szef i fachman pełną gębą. Nasza znajomość, która potem przeszła we wzajemne uznanie, zaczęła się od wstydliwego nieporozumienia. Pan Płocki powierzył mi rysowanie detali i nadzór nad wykonawstwem dekoracji w dwóch halach zdjęciowych. Moim pierwszym rysunkiem była ogromna płachta skomplikowanego okna w stylu wybujałej secesji. Odwaliłem ten rysunek jak prawdziwy, dyplomowany architekt, wykreśliłem w tuszu, ze wszystkimi detalami i szczegółowym opisem. Zajęło mi to pełne dwa dni. Oddałem. Wkrótce zadzwonił telefon ze stolarni.

– Mówi Łyskawka. Proszę mi tu przysłać tego zapaleńca, który to okno narysował!

Poszedłem przekonany, że przy moich brakach z historii sztuki, jak nic coś sknociłem. Wszedłem do pachnącego świeżym drewnem warsztatu. Potężnej budowy, siwe chłopisko w granatowym fartuchu popatrzyło na mnie spode łba i mówi:

– To pan, młody człowieku chce mnie po trzydziestu latach w fachu, uczyć jak się

łączy kawałki drewna w oknie i która część ma wchodzić w którą? Jak ja tego nie wiem, to co ja, do cholery, tu robię?

– Ja nie chciałem pana obrazić, naprawdę! Chciałem, żeby nie było problemów...

Pan Józef wyraźnie złagodniał.

– Panie kolego. Pana zadanie to narysować, może być nawet ręcznie, zarys, kształt tego, co pan potrzebuje w dekoracji, i proszę zostawić nam resztę. Po jaką cholerę pan marnuje życie na takie wykreślanie niepotrzebnych nikomu detali? My i tak zrobimy po swojemu i będzie gites. Zgoda?

Uścisnąłem wyciągniętą rękę i od tego dnia była między nami sztama, a to miało swoją wagę, bo czasami potrzebne były rzeczy „na wczoraj” i Józef co prawda psioczył i cholerował, ale zawsze wykonał na czas.

A tuż obok była sztukatornia, gdzie drobniutki pan Madejski wraz z trzema braćmi Osmulskimi, odlewał w gipsie antyczne popiersia i wazy, kafle piecowe, drobne figurki i co tylko człowiek sobie zażyczył. Nawet nie trzeba było wysilać się z rysunkami: ich piwnice kryły setki gotowych form i odlewów. Wszyscy ci wspaniali rzemieślnicy potrafili się do tego cieszyć, kiedy dostawali trudne i nietypowe zadanie!

Trudno sobie to wyobrazić w czasach, kiedy wszystko stało się jakieś takie byle jakie. Te warsztaty umarły wraz z WFF-1 akurat w okresie, kiedy nie było mnie w kraju. Po powrocie z bijącym ze wzruszenia sercem przekroczyłem szklane drzwi i zobaczyłem puste korytarze, szyldy jakichś małych firm, wynajmujących tanio pomieszczenia biurowe. Szybko wyszedłem z opustoszałej wytwórni i nie wróciłem tam nigdy więcej. „Moja” już nie istniała, odeszła w nicość, ale pozostały wspomnienia.

Nasze dekoracje do "Sanatorium pod Klepsydrą" były zbudowane z takim rozmachem i wykonane z tak wielką pieczołowitością, że ściągały tłumy ciekawskich z branży i nie tylko. To był prawdziwy triumf, a ja miałem w nim swoją malutką cząsteczkę. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo udział w tym przedsięwzięciu pomoże mi w przyszłości.

Piotr wyruszył z teką rysunków pod pachą do Krakowa. Miało powstać tam miasteczko żydowskie – kilkanaście uliczek, rynek z cerkwią na środku, obok kirkut. Wybrano pod to ogromne przedsięwzięcie bardzo dobrze znany krakowianom teren Skałek Twardowskiego, odwieczne miejsce spotkań młodych par szukających odosobnienia. Mój kompan zawiózł mnie następnego dnia na budowę, która zaparła mi dech w piersiach. Nie miałem pojęcia, że to będzie takie wielkie. Rysunek, rysunkiem, a co innego zobaczyć las rusztowań, częściowo ukończone uliczki, górali kończących cerkiew... Imponujące! Kierował tą budową wspaniały majster, pan Filipiak, późniejszy kierownik wydziału budowy dekoracji łódzkiej wytwórni. Człowiek skrupulatny i świetny organizator. Miał pod sobą sześćdziesięciu budowlanych i pluton wojska do prac pomocniczych.

Przyjechał Has. Naiwnie zapytałem:

– A gdzie pan Płocki?

– A po co ci pan Płocki? Teraz ty za to odpowiadasz. Chodź, przejdziemy się po tym kurewskim miasteczku i pogadamy. Masz zmienić, co uważasz.

– Wojtek, ale przecież te domy są prawie gotowe...

– To ma wyglądać jak żywe miasto, a nie niedokończona dekoracja filmowa! Rozumiesz?

Potem Has wyjechał. Następnych miesięcy wolę nawet nie wspominać. Tak ciężko w życiu nie harowałem. Na szczęście pan Filipiak znosił wszystko z niezmąconym spokojem i w końcu chyba się udało, bo zarówno Has, jak i operator Witold Sobociński z zapałem przystąpili do zdjęć.

Nasze żydowskie miasteczko ukazało się w pełnej krasie dopiero po zapełnieniu go aktorami i statystami. Targ ptaków na rynku przeszedł do historii polskiej kinematografii, a przy okazji wydarzył się zabawny epizod.

Na życzenie Hasa sprowadzono z wrocławskiego zoo ogromnego kondora – kosztowało to 30 000 złotych, kwotę na tamte czasy astronomiczną. Ptak wyglądał niezwykle okazale, przywiązany do belki drabiniastego wozu, górował nad ludzkimi głowami. Trwały próby, minęło kilka godzin i kondor, jak każde dzikie stworzenie, zmęczył się, wsadził więc głowę pod skrzydło i opadł na nogach tak nisko, że pozostała z niego szara kupa pierza. Zbliżał się moment najważniejszego ujęcia, a tu nic: nie pomagały poszturchiwania, wabienia i pokrzykiwania. Ptaszydło spało jak zabite. Nerwy puściły kierownikowi Zygmuntowi Wójcikowi. Szarpnął z całych sił i wtedy wydarzył się cud. Kondor wyciągnął głowę spod skrzydła, a widząc szarżującego kierownika, zamachał potężnymi skrzydłami i zaczął wolno i majestatycznie unosić się w powietrze. Widok był imponujący, ale kiedy wóz, a potem i zady końskie zaczęły się z wolna unosić za nim, wybuchła powszechna panika. Niestety operatorzy ratowali kamery przed uszkodzeniem, więc nikt nie miał głowy do zarejestrowania tego wydarzenia na taśmie, a wielka szkoda. Kondor zaś, narobiwszy tyle szkód, opadł na swoją belkę, wsadził łeb pod skrzydło i ponownie zamienił się w szary kłąb piór. Na próżno szukać go na ekranie, albowiem przy panoramie kamery niczym nie różni się od zakutanej w szale babiny sprzedającej gorący bób, hajse bobes.

Film został wreszcie ukończony, a my, nie ukrywam, byliśmy z niego naprawdę dumni. Władze kinematografii były jednak odmiennego zdania. Do tego stopnia, że cała ekipa filmu została ukarana odebraniem tzw. nagrody artystycznej, czyli połowy naszych zarobków. Oficjalnym uzasadnieniem tej przykrej dla nas decyzji, było zajmowanie się tematyką niezgodną z kulturalną polityką partii i państwa. Has wydął pogardliwie wargi i skwitował krótko:

 – A pies jebał tych ubeków! Zobaczymy w Cannes.

Film rzeczywiście został wysłany do Cannes, mimo że organizacja powołana do promocji naszych filmów za granicą, czyli Film Polski, zrobiła wszystko, aby do tego nie dopuścić. Skapitulowała dopiero, kiedy film został zaproszony imiennie przez międzynarodowe jury. Ale i tak dziwnym trafem na pokazy dla francuskojęzycznej widowni została wysłana kopia filmu z napisami angielskimi, a plakaty wyłącznie po polsku. Na szczęście produkcja przewidziała to i w Cannes jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu zawisły duże, piękne plakaty Franciszka Starowiejskiego.

Film dostał Nagrodę Jury.

* Fragmenty książki Andrzeja Halińskiego; Prószyński i S-ka, Warszawa 2002

Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 37/2014
Zobacz również
fot. Romuald Pieńkowski/Filmoteka Narodowa
Kina przestraszyły pustkami
"Bogowie" wciąż niezwyciężeni
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll