Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Jan Łomnicki, wybitny dokumentalista, autor niezapomnianych miniatur kinowych, na chwilę przeszedł do Telewizji Polskiej i zrealizował dla niej arcydzieło, które do dzisiaj ogląda się z zapartym tchem.
"Dom" to był prawie film dokumentalny (!) z aktorami i ogromnymi partiami kronik filmowych (zresztą jeden z bohaterów, kreowany przez Jana Englerta, jest tam asystentem operatora, potem operatorem Polskiej Kroniki Filmowej, pracuje na Chełmskiej i jest świadkiem zawrotów zwariowanej historii kraju nad Wisłą, który odradzał się jak feniks z popiołów, który budował dom jak potrafił, potem go własnoręcznie szpecił – jak potrafił, wreszcie dekorował na nowo jak potrafił... i tak bez końca, tak, jak to tylko Polak potrafi). Łomnicki mieszał oba gatunki filmowe, jak tylko polski filmowiec potrafi.
To samo czynił Marek Piwowski, zafascynowany – jak my wszyscy znad Wisły – tym, co się działo nad Wełtawą. Już jego etiudy szkolne nieodparcie wskazywały na wielki talent spod znaku Munka, który kochał ironię i szyderstwo.
Telewizja z racji swojego kalekiego prezentowania filmów, ustawicznie poszukiwała ekwiwalentu. Szukała własnego oblicza estetycznego. Film realizowany na jej ekrany – najprawdopodobniej – powinien mieć ostro zarysowaną ekspozycję, na tyle silną, aby oglądający ekran niewielkiego telewizora dał się złapać na kilka minut wzmożonej uwagi. W końcu na widza telewizyjnego nadal napierało całe domowe życie w mieszkaniu pełnym codziennych, banalnych czynności. Wydawałoby się, że dla sukcesu wystarczyłoby – niemal jak u Alfreda Hitchcocka – kilka zwrotów akcji, wręcz trochę brawury inscenizacyjnej, suspensu i zagrożenia niespodziewaną pointą. W takiej niespodziewaności kryła się przewrotna rola słowa. W gruncie rzeczy – najważniejsza była spodziewana końcowa figura, a więc swojego rodzaju… „spodzianka”. Widz przecież, zawsze wie więcej i… wcześniej. Zwłaszcza w telewizji.
Pierwszym, niestety zapomnianym polem telewizyjnej przygody z filmem dokumentalnym była seria "Portrety". Zrazu prowadził ją, odważny autor "Pegaza" – Grzegorz Lasota. Seria półgodzinnych filmów powstawała in statu nascendi. Reżyserzy – absolwenci szkoły filmowej – otrzymywali szansę realizacji półgodzinnej opowieści o... innym artyście. Kiedy to piszę, nachodzi mnie myśl o oryginalnej metodzie dojrzewania artysty filmowego. Bardziej niż samo fotografowanie bieżącego życia traktowanego jako tkanki filmu, do tajemnic sztuki doprowadzi go rozmyślanie o innym artyście, któremu się udało.
Spragnieni spotkania z tym nowym formatem spektaklu filmowego reżyserzy oferowali telewizji pogłębione analizy twórczości i meandrów życia wybitnych ludzi polskiej kultury. Sam byłem asystentem przy filmie Krzysztofa Zanussiego o nowo odkrytym kompozytorze Krzysztofie Pendereckim. Wiele się wtedy nauczyłem. Muszę koniecznie dodać, że Telewizja Polska była fundatorem drugiej co do znaczenia nagrody na młodym Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. Właśnie Zanussi otrzymał taką nagrodę, która w owym czasie była „biletem wstępu” do profesjonalnej kinematografii.
Półgodzinny film portretowy przyszedł do nas z Francji. Tamtejsza kinematografia z dużym sukcesem śpiesznie i niestrudzenie notowała życie wielkich artystów. Generacja wielkich twórców z przedwojnia już dożywała swoich dni. Autorzy tych rejestracji tworzyli podwaliny dla nowych form artystycznych. Stosunek nowego pokolenia do generacji odchodzącej zawsze zasługuje na szacunek. Filmowcy francuscy wykonywali długie nagrania audiowizualne, i albo je archiwizowali, albo tworzyli z nich nowy gatunek filmowej audycji. Film o sztuce. W ten sposób dysponujemy serią "Filmowcy naszego czasu", gdzie obcujemy z braćmi Lumière, Robertem Bressonem, Jeanem Renoirem, na taśmie żyją twórcy byłej już Nowej Fali, możemy obejrzeć proces rekonstrukcyjny filmów Georgesa Mélièsa, braci Lumière, ba – mamy nawet dokumentację czasów przedkinematograficznych. Na taśmie filmowej pojawia się jak żywy Pablo Picasso, malujący przed kamerą obrazy wielkoformatowe i ujawniający tajemniczy proces twórczy, jest Joan Miró, są Francis Bacon i Fernand Léger, są rekonstrukcje impresjonistów…
Ten udany mariaż filmu dokumentalnego i telewizji, będzie z pewnością najbardziej chwalebnym epizodem sensu istnienia telewizji. Nasi rodzimi artyści z uporem maniaka, podglądali warsztat i kreacje wybitnych ludzi teatru (reżyserów i aktorów). Ludwik Perski utrwalił życie Artura Rubinsteina, Tadeusza Łomnickiego, na taśmie mamy, zrealizowany przez Andrzeja Wajdę, film z Xawerym Dunikowskim. Kamera, dla telewizyjnego programu, gościła w pracowniach polskich malarzy i rzeźbiarzy. Grzegorz Dubowski uparcie filmował wyczyny ludowych artystów Podhala. Tadeusz Kantor i jego teatr jest w pełni utrwalony, i to w postaci filmów nagradzanych na wielu festiwalach w Europie. Doszło nawet do powołania odrębnego Przeglądu Filmów o Sztuce w Zakopanem. I trzeba przyznać, że te filmy stanowiły o pokaźnej części tzw. telewizyjnej ramówki, zajmując godziny dobrej oglądalności. Artyści uwiecznieni przez filmowców byli częściej na ekranach niż prominentni politycy. Niebywałe.
W Telewizji Polskiej, w Jedynce i Dwójce, powołano odrębne redakcje filmu dokumentalnego. W tej, prowadzonej przez Lucynę Smolińską, zjawiłem się z propozycją filmu o Tadeuszu Borowskim, gigancie naszej literatury, poecie i prozaiku, który zmarł w wieku 29 lat. Miał akurat tyle samo lat, ile miałem w chwili swojego debiutu. "Mój Testament" był takim półgodzinnym portretem geniusza literatury, który inspirował mnie do usytuowania go pośrodku ówczesnego malarstwa (Andrzeja Wróblewskiego) i ówczesnego kina francuskiej Nowej Fali (Alaina Resnais). Malarstwo pomogło mi zrozumieć jego prozę. Dlatego ucieszyła mnie nagroda w Tours, tam zawsze doceniano filmy o sztuce i artystach.
Ówczesne moce produkcyjne Telewizji Polskiej były jeszcze na „dorobku”, toteż otrzymałem skierowanie do wymarzonej Wytwórni Filmów Dokumentalnych, która zapewniła mi wszystkie elementy „prawdziwego kina”. I w ten sposób trafiłem na ul. Chełmską 21. To był raj, spełnienie mojego snu o kinematografii. Znaleźć się tam było i nobilitacją i zobowiązaniem… Otrzymać tzw. etat było przepustką do kinematografii.
To samo czynił Marek Piwowski, zafascynowany – jak my wszyscy znad Wisły – tym, co się działo nad Wełtawą. Już jego etiudy szkolne nieodparcie wskazywały na wielki talent spod znaku Munka, który kochał ironię i szyderstwo.
Telewizja z racji swojego kalekiego prezentowania filmów, ustawicznie poszukiwała ekwiwalentu. Szukała własnego oblicza estetycznego. Film realizowany na jej ekrany – najprawdopodobniej – powinien mieć ostro zarysowaną ekspozycję, na tyle silną, aby oglądający ekran niewielkiego telewizora dał się złapać na kilka minut wzmożonej uwagi. W końcu na widza telewizyjnego nadal napierało całe domowe życie w mieszkaniu pełnym codziennych, banalnych czynności. Wydawałoby się, że dla sukcesu wystarczyłoby – niemal jak u Alfreda Hitchcocka – kilka zwrotów akcji, wręcz trochę brawury inscenizacyjnej, suspensu i zagrożenia niespodziewaną pointą. W takiej niespodziewaności kryła się przewrotna rola słowa. W gruncie rzeczy – najważniejsza była spodziewana końcowa figura, a więc swojego rodzaju… „spodzianka”. Widz przecież, zawsze wie więcej i… wcześniej. Zwłaszcza w telewizji.
Pierwszym, niestety zapomnianym polem telewizyjnej przygody z filmem dokumentalnym była seria "Portrety". Zrazu prowadził ją, odważny autor "Pegaza" – Grzegorz Lasota. Seria półgodzinnych filmów powstawała in statu nascendi. Reżyserzy – absolwenci szkoły filmowej – otrzymywali szansę realizacji półgodzinnej opowieści o... innym artyście. Kiedy to piszę, nachodzi mnie myśl o oryginalnej metodzie dojrzewania artysty filmowego. Bardziej niż samo fotografowanie bieżącego życia traktowanego jako tkanki filmu, do tajemnic sztuki doprowadzi go rozmyślanie o innym artyście, któremu się udało.
Spragnieni spotkania z tym nowym formatem spektaklu filmowego reżyserzy oferowali telewizji pogłębione analizy twórczości i meandrów życia wybitnych ludzi polskiej kultury. Sam byłem asystentem przy filmie Krzysztofa Zanussiego o nowo odkrytym kompozytorze Krzysztofie Pendereckim. Wiele się wtedy nauczyłem. Muszę koniecznie dodać, że Telewizja Polska była fundatorem drugiej co do znaczenia nagrody na młodym Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. Właśnie Zanussi otrzymał taką nagrodę, która w owym czasie była „biletem wstępu” do profesjonalnej kinematografii.
Półgodzinny film portretowy przyszedł do nas z Francji. Tamtejsza kinematografia z dużym sukcesem śpiesznie i niestrudzenie notowała życie wielkich artystów. Generacja wielkich twórców z przedwojnia już dożywała swoich dni. Autorzy tych rejestracji tworzyli podwaliny dla nowych form artystycznych. Stosunek nowego pokolenia do generacji odchodzącej zawsze zasługuje na szacunek. Filmowcy francuscy wykonywali długie nagrania audiowizualne, i albo je archiwizowali, albo tworzyli z nich nowy gatunek filmowej audycji. Film o sztuce. W ten sposób dysponujemy serią "Filmowcy naszego czasu", gdzie obcujemy z braćmi Lumière, Robertem Bressonem, Jeanem Renoirem, na taśmie żyją twórcy byłej już Nowej Fali, możemy obejrzeć proces rekonstrukcyjny filmów Georgesa Mélièsa, braci Lumière, ba – mamy nawet dokumentację czasów przedkinematograficznych. Na taśmie filmowej pojawia się jak żywy Pablo Picasso, malujący przed kamerą obrazy wielkoformatowe i ujawniający tajemniczy proces twórczy, jest Joan Miró, są Francis Bacon i Fernand Léger, są rekonstrukcje impresjonistów…
Ten udany mariaż filmu dokumentalnego i telewizji, będzie z pewnością najbardziej chwalebnym epizodem sensu istnienia telewizji. Nasi rodzimi artyści z uporem maniaka, podglądali warsztat i kreacje wybitnych ludzi teatru (reżyserów i aktorów). Ludwik Perski utrwalił życie Artura Rubinsteina, Tadeusza Łomnickiego, na taśmie mamy, zrealizowany przez Andrzeja Wajdę, film z Xawerym Dunikowskim. Kamera, dla telewizyjnego programu, gościła w pracowniach polskich malarzy i rzeźbiarzy. Grzegorz Dubowski uparcie filmował wyczyny ludowych artystów Podhala. Tadeusz Kantor i jego teatr jest w pełni utrwalony, i to w postaci filmów nagradzanych na wielu festiwalach w Europie. Doszło nawet do powołania odrębnego Przeglądu Filmów o Sztuce w Zakopanem. I trzeba przyznać, że te filmy stanowiły o pokaźnej części tzw. telewizyjnej ramówki, zajmując godziny dobrej oglądalności. Artyści uwiecznieni przez filmowców byli częściej na ekranach niż prominentni politycy. Niebywałe.
W Telewizji Polskiej, w Jedynce i Dwójce, powołano odrębne redakcje filmu dokumentalnego. W tej, prowadzonej przez Lucynę Smolińską, zjawiłem się z propozycją filmu o Tadeuszu Borowskim, gigancie naszej literatury, poecie i prozaiku, który zmarł w wieku 29 lat. Miał akurat tyle samo lat, ile miałem w chwili swojego debiutu. "Mój Testament" był takim półgodzinnym portretem geniusza literatury, który inspirował mnie do usytuowania go pośrodku ówczesnego malarstwa (Andrzeja Wróblewskiego) i ówczesnego kina francuskiej Nowej Fali (Alaina Resnais). Malarstwo pomogło mi zrozumieć jego prozę. Dlatego ucieszyła mnie nagroda w Tours, tam zawsze doceniano filmy o sztuce i artystach.
Ówczesne moce produkcyjne Telewizji Polskiej były jeszcze na „dorobku”, toteż otrzymałem skierowanie do wymarzonej Wytwórni Filmów Dokumentalnych, która zapewniła mi wszystkie elementy „prawdziwego kina”. I w ten sposób trafiłem na ul. Chełmską 21. To był raj, spełnienie mojego snu o kinematografii. Znaleźć się tam było i nobilitacją i zobowiązaniem… Otrzymać tzw. etat było przepustką do kinematografii.
Józef Gębski
Magazyn Filmowy SFP, 46/2015
fot. Filmoteka Narodowa
Nowy bohater Marvela z przyzwoitym startem
Kolejna produkcja Universal na topie
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024