Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Trzeba być desperatem, żeby wstać z łóżka o 4 rano po to, aby na planie filmowym robić za tło za marną kasę.
Przynajmniej ja tak się czułam, gdy o nieludzkiej godzinie zadzwonił budzik i gdy chwilę potem wlokłam się do metra. Desperatem, ostatnim nieudacznikiem, który zgodził się na uczestnictwo w jakimś bezsensownym przedsięwzięciu. Nie pomagał nawet fakt, który kilka dni wcześniej przekonał mnie do tego ruchu: że miałam być tłem nie w byle czym, ale w jednym z hitów ostatniego sezonu. Też mi argument.
Na miejscu, w kamienicy w Soho, okazało się, że produkcja zdołała znaleźć ponad 50 takich naiwniaków jak ja. I ku mojemu zdziwieniu większość z nich nie wyglądała na niewyspanych i wkurzonych, tylko roztaczała wokół siebie aurę pt. "jaki jestem wyjątkowy", jakby zaraz mieli co najmniej recytować przed kamerą monolog Hamleta. No tak, zapomniałam o podstawowej zasadzie amerykańskiej kultury pracy. O tym, że należy okazywać entuzjazm niezależnie od tego, czy zarządza się przedsiębiorstwem, czy sprzedaje lody. Odwrotnie niż w polskim miejscu pracy, gdzie na każdym szczeblu narzekanie buduje fundament wspólnoty.
Przynajmniej ja tak się czułam, gdy o nieludzkiej godzinie zadzwonił budzik i gdy chwilę potem wlokłam się do metra. Desperatem, ostatnim nieudacznikiem, który zgodził się na uczestnictwo w jakimś bezsensownym przedsięwzięciu. Nie pomagał nawet fakt, który kilka dni wcześniej przekonał mnie do tego ruchu: że miałam być tłem nie w byle czym, ale w jednym z hitów ostatniego sezonu. Też mi argument.
Na miejscu, w kamienicy w Soho, okazało się, że produkcja zdołała znaleźć ponad 50 takich naiwniaków jak ja. I ku mojemu zdziwieniu większość z nich nie wyglądała na niewyspanych i wkurzonych, tylko roztaczała wokół siebie aurę pt. "jaki jestem wyjątkowy", jakby zaraz mieli co najmniej recytować przed kamerą monolog Hamleta. No tak, zapomniałam o podstawowej zasadzie amerykańskiej kultury pracy. O tym, że należy okazywać entuzjazm niezależnie od tego, czy zarządza się przedsiębiorstwem, czy sprzedaje lody. Odwrotnie niż w polskim miejscu pracy, gdzie na każdym szczeblu narzekanie buduje fundament wspólnoty.
Nawet jeśli ktoś wcale nie był entuzjastycznie nastawiony do sterczenia godzinami na planie filmowym, to i tak sprawiał takie wrażenie. Trudno się temu dziwić: w końcu otaczali mnie aspirujący aktorzy. Jednak najważniejsza umiejętność statysty to umiejętność czekania. Czekania na komendę asystenta produkcji, aby przejść, aby usiąść, aby iść na przerwę. Niektórzy wykorzystują ten czas na lekturę (dominują scenariusze i "Monologi dla aktorów"). Niektórzy medytują, rozgrzewają szczęki. Inni rozmawiają, co, niczym jazda nowojorskimi taksówkami, stanowi świetną okazję do poznania wielu oryginałów. Przykład pierwszy z brzegu: gdy asystent produkcji tonem, którym mówi się do przedszkolaków, kieruje nas na plan, facet obok mnie podskakuje z krzesła z okrzykiem: – Jack, pomyśl, jak spacerowałby w Soho Laurence! Myśl o wielkim Laurencie! Jack po chwili okazał się postacią wyjętą z "Greenberga" Noaha Baumbacha: od lat pisze na maszynie do pisania zażalenia do "New York Timesa". Ponadto, też od lat, szuka pracy jako dziennikarz i wysyłaniem listów postanowił sobie przekreślić wszelkie szanse na zatrudnienie w najlepszej gazecie.
Dwadzieścia dubli i kilkanaście konwersacji później, gdy gorący asfalt zwielokrotniał żar lejący się z nowojorskiego nieba, wiedziałam przynajmniej jedną rzecz więcej niż rano: "Statyści" Ricky’ego Gervais’a wcale nie są komediowo przerysowani. Na planie, w którym właśnie uczestniczyłam, było podobnie jak w tym znakomitym serialu: to samo zagęszczenie wariatów (a może nieodkrytych geniuszy), tyle samo (urojonych) snów o wielkości. Przezabawnie i gorzko jednocześnie.
Po południu przenieśliśmy się w jeszcze gorszy żar i w jeszcze większe natężenie ruchu ulicznego, czyli w okolice Times Square. Realizacja, jak to w amerykańskiej produkcji z przyzwoitym budżetem, przebiegała metodycznie: według storyboardów, bez żadnych zbędnych dyskusji i opóźnień. Aktorka powtarzała swoją kwestię bezbłędnie. Jedyną nieprzewidywalną zmienną i główny powód dubli stanowił właśnie tłum, który parł nieproszony za gwiazdą. I choć większość przechodniów sprawdzała się jako tło równie dobrze co cała nasza opłacana banda, to czasem ktoś zapatrzył się w kamerę, a z otępienia budził go dopiero wkurzony operator krzyczący "Cięcie!". Zanim do tego doszło, staraliśmy się wkraczać my, statyści, dyskretnie usuwając gapiów. Moja sąsiadka głęboko wczuła się w powierzoną rolę i usilnie wypraszała z chodnika zdezorientowaną rodzinę turystów: – Musicie natychmiast stąd odejść. Gdy ci nie zrozumieli, o co jej chodzi, z dumą ich poinformowała: – Jesteśmy aktorami w tej produkcji. Ok, to już drobna przesada. Mimo wszystko chciałabym wierzyć, że ogromny dystans pomiędzy tłem a pierwszym planem okaże się dla niej do przebycia nie tylko w wyobraźni.
Dwadzieścia dubli i kilkanaście konwersacji później, gdy gorący asfalt zwielokrotniał żar lejący się z nowojorskiego nieba, wiedziałam przynajmniej jedną rzecz więcej niż rano: "Statyści" Ricky’ego Gervais’a wcale nie są komediowo przerysowani. Na planie, w którym właśnie uczestniczyłam, było podobnie jak w tym znakomitym serialu: to samo zagęszczenie wariatów (a może nieodkrytych geniuszy), tyle samo (urojonych) snów o wielkości. Przezabawnie i gorzko jednocześnie.
Po południu przenieśliśmy się w jeszcze gorszy żar i w jeszcze większe natężenie ruchu ulicznego, czyli w okolice Times Square. Realizacja, jak to w amerykańskiej produkcji z przyzwoitym budżetem, przebiegała metodycznie: według storyboardów, bez żadnych zbędnych dyskusji i opóźnień. Aktorka powtarzała swoją kwestię bezbłędnie. Jedyną nieprzewidywalną zmienną i główny powód dubli stanowił właśnie tłum, który parł nieproszony za gwiazdą. I choć większość przechodniów sprawdzała się jako tło równie dobrze co cała nasza opłacana banda, to czasem ktoś zapatrzył się w kamerę, a z otępienia budził go dopiero wkurzony operator krzyczący "Cięcie!". Zanim do tego doszło, staraliśmy się wkraczać my, statyści, dyskretnie usuwając gapiów. Moja sąsiadka głęboko wczuła się w powierzoną rolę i usilnie wypraszała z chodnika zdezorientowaną rodzinę turystów: – Musicie natychmiast stąd odejść. Gdy ci nie zrozumieli, o co jej chodzi, z dumą ich poinformowała: – Jesteśmy aktorami w tej produkcji. Ok, to już drobna przesada. Mimo wszystko chciałabym wierzyć, że ogromny dystans pomiędzy tłem a pierwszym planem okaże się dla niej do przebycia nie tylko w wyobraźni.
Malwina Grochowska
www.portalfilmowy.pl
„Iluzja” ożywiła kina
Superman powrócił
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024