Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Oto film stanowiący datę nie tylko w historii kina polskiego, ale w dziejach całej kinematografii "obozu socjalistycznego" (choć nie wszyscy w obozie zechcieli to uznać). Andrzej Munk, w przeszłości dokumentalista, zrealizował pierwszy film głośno oskarżający stalinowską epokę szpiclomanii i nienawiści dla myślącego inaczej człowieka.
Zginął kolejarz, stary maszynista, świetny fachowiec, co na lokomotywie zakładał białe rękawiczki i wyrażał się kąśliwie o nakazanej przez partię akcji oszczędzania. Prowadzone śledztwo ujawnia, że wyrzucono go z pracy jako "wroga". W imię ślepej doktryny skrzywdzono i potępiono człowieka, który nie mieścił się w politycznych schematach.
Kadr z filmu "Człowiek na torze". Fot. Ale Kino+
"Człowieka na torze" pokazaliśmy na festiwalu w Karlowych Warach. Nie miał szczęścia. Dostał wprawdzie nagrodę za reżyserię, ale była to nagroda pomniejsza, siódma z kolei. Czeskie jury zlękło się ryzykownej rzekomo wymowy politycznej filmu. Bezpieczniejsze wydało się nagrodzenie walorów inscenizacji niż ideowego osądu epoki przez scenariusz Jerzego Stawińskiego, jednego z głównych twórców "szkoły polskiej".
A reżyserię było za co chwalić. Przede wszystkim za element surowego dokumentalizmu, którego prawda świetnie wsparła fabułę. Przy realizacji Munk z ekipą parę dni spędzili w atelier, a parę miesięcy - na prawdziwych dworcach, na torach, w parowozowniach, przy budkach dróżniczych. Zwykle proporcje bywały odwrotne. Zwraca uwagę zupełny brak muzyki w filmie. Jego warstwa dźwiękowa, poza dialogami, składa się z syren, gwizdów, syczenia pary, turkotu kół. Pewna scena zaczyna się od widzianych z góry torów stacyjnych i pociągów. Nie widać ludzi ani wnętrz. Dopiero po chwili ruch kamery ujawnia, że siedzimy w gabinecie zawiadowcy stacji, gdzie toczy się śledztwo. Jego przebiegowi towarzyszyć będzie do końca ruch lokomotyw za szybą. W finale zgnębiony zawiadowca otwiera to okno mówiąc: "Duszno tutaj" - co stanowi konkluzję filmu.
Twórcy nie bez kozery posłużyli się zabiegiem spopularyzowanym przez "Rashomona" Akiry Kurosawy: trzej świadkowie trzy razy opowiadają te same fakty, ale jakże inaczej! Porównując te trzy relacje widzimy, jak względna jest prawda, jak można nią manipulować dla osiągnięcia celu.Za szkolny przykład służyć może scena, jak bardzo rasowy dokumentalista prawdę chce wyrazić przede wszystkim obrazem. Oto podstawiony świadek zeznaje, że widział bohatera zataczającego się, kompletnie pijanego, natomiast na ekranie widzimy człowieka absolutnie trzeźwego, stąpającego pewnym krokiem. Widz jeszcze nie zna sytuacji, ale już odruchowo decyduje, że prawdę niesie obraz, nie dialog.
Przypomnijmy wielkie lata "szkoły polskiej": Wajda, a za nim jego następcy - metodą częstą w sztuce polskiej - apelowali do uczuć widzów. Munk wolał wzniecać refleksje. Na tematy najważniejsze.
Zginął kolejarz, stary maszynista, świetny fachowiec, co na lokomotywie zakładał białe rękawiczki i wyrażał się kąśliwie o nakazanej przez partię akcji oszczędzania. Prowadzone śledztwo ujawnia, że wyrzucono go z pracy jako "wroga". W imię ślepej doktryny skrzywdzono i potępiono człowieka, który nie mieścił się w politycznych schematach.
Kadr z filmu "Człowiek na torze". Fot. Ale Kino+
"Człowieka na torze" pokazaliśmy na festiwalu w Karlowych Warach. Nie miał szczęścia. Dostał wprawdzie nagrodę za reżyserię, ale była to nagroda pomniejsza, siódma z kolei. Czeskie jury zlękło się ryzykownej rzekomo wymowy politycznej filmu. Bezpieczniejsze wydało się nagrodzenie walorów inscenizacji niż ideowego osądu epoki przez scenariusz Jerzego Stawińskiego, jednego z głównych twórców "szkoły polskiej".
A reżyserię było za co chwalić. Przede wszystkim za element surowego dokumentalizmu, którego prawda świetnie wsparła fabułę. Przy realizacji Munk z ekipą parę dni spędzili w atelier, a parę miesięcy - na prawdziwych dworcach, na torach, w parowozowniach, przy budkach dróżniczych. Zwykle proporcje bywały odwrotne. Zwraca uwagę zupełny brak muzyki w filmie. Jego warstwa dźwiękowa, poza dialogami, składa się z syren, gwizdów, syczenia pary, turkotu kół. Pewna scena zaczyna się od widzianych z góry torów stacyjnych i pociągów. Nie widać ludzi ani wnętrz. Dopiero po chwili ruch kamery ujawnia, że siedzimy w gabinecie zawiadowcy stacji, gdzie toczy się śledztwo. Jego przebiegowi towarzyszyć będzie do końca ruch lokomotyw za szybą. W finale zgnębiony zawiadowca otwiera to okno mówiąc: "Duszno tutaj" - co stanowi konkluzję filmu.
Twórcy nie bez kozery posłużyli się zabiegiem spopularyzowanym przez "Rashomona" Akiry Kurosawy: trzej świadkowie trzy razy opowiadają te same fakty, ale jakże inaczej! Porównując te trzy relacje widzimy, jak względna jest prawda, jak można nią manipulować dla osiągnięcia celu.Za szkolny przykład służyć może scena, jak bardzo rasowy dokumentalista prawdę chce wyrazić przede wszystkim obrazem. Oto podstawiony świadek zeznaje, że widział bohatera zataczającego się, kompletnie pijanego, natomiast na ekranie widzimy człowieka absolutnie trzeźwego, stąpającego pewnym krokiem. Widz jeszcze nie zna sytuacji, ale już odruchowo decyduje, że prawdę niesie obraz, nie dialog.
Przypomnijmy wielkie lata "szkoły polskiej": Wajda, a za nim jego następcy - metodą częstą w sztuce polskiej - apelowali do uczuć widzów. Munk wolał wzniecać refleksje. Na tematy najważniejsze.
Jerzy Płażewski
Portalfilmowy.pl
Box Office. Kolejny sukces polskiego filmu!
Box Office. Zaskakujący triumfator weekendu w polskich kinach
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024