W końcu lat 50. coraz liczniejsi reżyserowie (i krytycy) zdali sobie sprawę, że kino posiadło już wszystkie środki ekspresji, którymi dysponuje literatura. Co oznaczało, że może odtąd literaturze dorównywać.
Pierwszymi byli Francuzi. Przede wszystkim Robert Bresson. Swymi arcydziełami "Ucieczka skazańca", a potem "Kieszonkowiec" udowodnił, że możliwe jest kino subiektywne, skupione nie na wydarzeniach, ale na spojrzeniu w głąb duszy ludzkiej. Filmy, które można było potraktować w poetyce sensacyjnej, ba, nawet kryminalnej, rozwiązane zostały z niebywałą wstrzemięźliwością. Zbudowano je jako analizy czegoś, co uprzednio wydawało się ukryte przed obiektywem: na głębi uczuć bohaterów, na dynamice postaw duchowych, na subtelności charakterów. Jednostka była dla Bressona wydana na pastwę ułomności, skłonna do wszystkich grzechów głównych, ale też zawsze tęskniąca do Absolutu i szukająca promienia Łaski. Nie darmo upatrywano w Bressonie rzecznika chrześcijańskiego spirytualizmu.
Kadr z filmu "Na los szczęścia, Baltazarze". Fot. materiały prasowe
"Na los szczęścia, Baltazarze" jest niejakim zwrotem w twórczości Bressona. Być może też odpowiedzią na zarzuty, że bohaterowie Bressona osadzeni bywają w ponadczasowej abstrakcji, zamiast na tle problemów epoki. Reżyser rezygnuje z koncentracji na jednej postaci, na jednym miejscu akcji. W nawiązaniu do wcześniejszego "Dziennika wiejskiego proboszcza" pisałem o "dzienniku wiejskiego osiołka". Tytułowy Baltazar jest osłem, z ewangeliczną pokorą przyjmującym odmiany swego losu, powodowane zmianą właścicieli. Rozwozi chleb, występuje w cyrku, przyjaźni się z oskarżonym o zabójstwo włóczęgą, a w finale zostaje zabity na granicy jako przemytnik perfum.
Właścicieli Baltazara jest wielu, zapewne po to, by im przypisać wszystkie siedem grzechów głównych. Pytanie jednak, czy wobec określonej długości filmu reżyser miał dość miejsca dla przekonującego scharakteryzowania wszystkich postaci? I przekonania nas, że dopiero przypatrzywszy się sobie oczyma osiołka widzimy, jak bardzo jesteśmy grzeszni?
Prawda, jest w filmie jeszcze Maria, zagrana przez smutną Anne Wiazemsky. To jej losy przeplata Bresson z losami osła, czasem nie bez pewnej sztuczności. Maria buntuje się przeciwko światu. Nie ma uległości Baltazara. Jest odtrącona przez ojca, niezrozumiana przez matkę, zawiedziona przez towarzysza zabaw, ośmieszona przez przygodnego kochanka. Bunt wiedzie Marię do upokorzenia?
Taki ukłon w stronę rzekomego bezsensu istnienia wydaje się mało zgodny z katolickimi inspiracjami Bressona. Ale może mój sceptycyzm jest przesadny?