Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Mam słabość do epizodycznych postaci, bo jest mi żal podrzędnej roli, jaką mają do wypełnienia w kinie. Ponieważ nie są siłą napędową opowieści, rzadko który z widzów się z nimi identyfikuje. Często ich zadaniem jest rozśmieszyć bądź przestraszyć widownię. Przypadają im w udziale nikczemne role przyjaciół, powierników, teściowych, wrogów, dziwaków, homoseksualistów albo wariatów. Wspierają głównych bohaterów, zmuszają do działania bądź zwalczają je. Naprawiają ich błędy, przywodzą do zguby. Nigdy nie są w centrum opowieści i dlatego ich motywy działania nie mają istotnego znaczenia.
Z drugiej strony historie opowiadane na ekranie rzadko się bez nich obchodzą. Chociaż mają skromny udział w opowieści, często stanowią sprężynę uruchamiającą całą lawinę zdarzeń, które miotają głównymi bohaterami. Niektórym z epizodycznych postaci przez swoje tajemnicze istnienie udaje się przyćmić nawet najbardziej charyzmatycznych pierwszoplaniaków. Choćby to był Rick Deckard z „Łowcy androidów” w wykonaniu samego Harrisona Forda.
J.F. Sebastian jest konstruktorem Androidów, które są okazami doskonałości. Jest najprawdziwszym stwórcą. Stwórcą doskonalszym od nas, którzy płodzimy, nurzając życie w życiu, lecz nie tworzymy. Sami jesteśmy tylko materiałem dostarczanym do stwarzania. Lecz kto tworzy?
Sebastian, człowiek śmiertelny, jest dla Androidów Stwórcą. Androidy, docierając do niego idą po zbawienie, po czas, po nieśmiertelność lub choćby strzęp z tej nieśmiertelności – jakiś rok, może dwa. Sebastian nie może im tej przysługi uczynić. Nie jest wszechmocny w swym geniuszu. Bliżej mu do nas niż do kogoś, w kogo wierzą ludzie religijni.
Ta postać, grana przez skromnego aktora Williama Sandersona, dzisiaj wzrusza mnie najbardziej w całym filmie. Nie tylko dlatego, że on choruje na progerię – przyśpieszone starzenie organizmu, ale przede wszystkim dlatego, że wkłada mnóstwo talentu i wysiłku, a w końcu wiele uczucia w dzieło skazane na zagładę. Tworzy istoty, które nietrudno obdarzyć miłością, które z radością można podziwiać, na różne sposoby kształtować i patrzeć bezsilnie jak ich maszyneria o ustalonej porze przestaje działać. I właśnie przyglądanie się skończoności swojej pracy jest najbardziej tragicznym rysem w Sebastianie. Bo co może czuć ktoś, kto zmuszony jest być świadkiem śmierci swojego dziecka? Na tak postawione pytanie nie chcę znać nigdy odpowiedzi.
Ale chętnie bym zadał je Temu, który od wieków doświadcza syndromu Sebastiana.
Lecz z tego, co wiem żaden z naszych nie dotarł żywy i w samą porę do Niego, na samą górę, i nie wygarnął mu wszystkiego, czego wygarnąć swojemu Stwórcy nie bał się Roy w kreacji Rutgera Hauera. Wciąż czekam na śmiałka!
Z drugiej strony historie opowiadane na ekranie rzadko się bez nich obchodzą. Chociaż mają skromny udział w opowieści, często stanowią sprężynę uruchamiającą całą lawinę zdarzeń, które miotają głównymi bohaterami. Niektórym z epizodycznych postaci przez swoje tajemnicze istnienie udaje się przyćmić nawet najbardziej charyzmatycznych pierwszoplaniaków. Choćby to był Rick Deckard z „Łowcy androidów” w wykonaniu samego Harrisona Forda.
J.F. Sebastian jest konstruktorem Androidów, które są okazami doskonałości. Jest najprawdziwszym stwórcą. Stwórcą doskonalszym od nas, którzy płodzimy, nurzając życie w życiu, lecz nie tworzymy. Sami jesteśmy tylko materiałem dostarczanym do stwarzania. Lecz kto tworzy?
Sebastian, człowiek śmiertelny, jest dla Androidów Stwórcą. Androidy, docierając do niego idą po zbawienie, po czas, po nieśmiertelność lub choćby strzęp z tej nieśmiertelności – jakiś rok, może dwa. Sebastian nie może im tej przysługi uczynić. Nie jest wszechmocny w swym geniuszu. Bliżej mu do nas niż do kogoś, w kogo wierzą ludzie religijni.
Ta postać, grana przez skromnego aktora Williama Sandersona, dzisiaj wzrusza mnie najbardziej w całym filmie. Nie tylko dlatego, że on choruje na progerię – przyśpieszone starzenie organizmu, ale przede wszystkim dlatego, że wkłada mnóstwo talentu i wysiłku, a w końcu wiele uczucia w dzieło skazane na zagładę. Tworzy istoty, które nietrudno obdarzyć miłością, które z radością można podziwiać, na różne sposoby kształtować i patrzeć bezsilnie jak ich maszyneria o ustalonej porze przestaje działać. I właśnie przyglądanie się skończoności swojej pracy jest najbardziej tragicznym rysem w Sebastianie. Bo co może czuć ktoś, kto zmuszony jest być świadkiem śmierci swojego dziecka? Na tak postawione pytanie nie chcę znać nigdy odpowiedzi.
Ale chętnie bym zadał je Temu, który od wieków doświadcza syndromu Sebastiana.
Lecz z tego, co wiem żaden z naszych nie dotarł żywy i w samą porę do Niego, na samą górę, i nie wygarnął mu wszystkiego, czego wygarnąć swojemu Stwórcy nie bał się Roy w kreacji Rutgera Hauera. Wciąż czekam na śmiałka!
Marcin Bortkiewicz
Portalfilmowy.pl
Box Office. „Epoka lodowcowa” na drodze do miliona.
Box Office. Epoka lodowcowa w kinach
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024