PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Michał Oleszczyk
  20.08.2012
Dwa tygodnie temu komentowałem na tych łamach wyniki ankiety miesięcznika “Sight & Sound” na najlepsze filmy wszech czasów (w międzyczasie ujawnione w pełni, o czym można przekonać się tutaj). Tym razem przyszła pora na zaprezentowanie mojej własnej dziesiątki i usprawiedliwienie dokonanych wyborów.

Czy muszę dodawać, jak płynne i niepewne są tu wszelkie kryteria…? Jak różne listy można by stworzyć, w zależności od ilości spożytej kawy i panującego w danym dniu ciśnienia atmosferycznego…? Milknę, oddając głos filmom, których wielokrotna lektura nie zdołała osłabić siły, z jaką na mnie oddziałują.

1. "Okno na podwórze" (1954, Hitchcock)

Perfekcyjnie nakręcona alegoria patrzenia i oglądania, jednocześnie żerująca na naszym voyeuryzmie, jak i komentująca go z bezlitosną ironią. Dzięki zwielokrotnieniu okien (ekranów), w które wpatruje się w tym filmie James Stewart, udało się Hitchcockowi zawrzeć kilka filmów w jednym, a wszystkie one układają się w opowieść o ludzkim życiu jako ciągłej próbie niemożliwej ucieczki od sercowych zobowiązań. Arcydzieło montażu i najbardziej niekonwencjonalna ilustracja muzyczna w kinie klasycznym, kontrapunktująca okrucieństwo z jazzującą zabawą Franza Waxmana. Studnia bez dna, w której nigdy nie zabraknie wody dla kolejnych pokoleń interpretatorów.


"Okno na podwórze", fot. Universal

2. "Kres długiego dnia" (1992, Davies)


Nakreślony krwią samego reżysera autoportret z czasów młodości; najbardziej osobisty film w historii kina, stanowiący relację z odkrycia homoseksualnego pożądania, które żadną miarą nie daje się wpasować w podaną chłopcu z robotniczego Liverpoolu paletę akceptowanych społecznie zachowań. Ogrom wizualnego piękna Kresu… dorównuje tylko przygniatającej potędze zobrazowanej (i odczutej) przez Daviesa samotności.

3. "Cienka czerwona linia" (1998, Malick)


Zdumiewający powrót po ćwierćwieczu: wojenny poemat wsparty na miłości do Emersona z jednej i Whitmana z drugiej strony. Walka zostaje tu ukazana jako ziemia niczyja między piekłem a transcendencją, a Malick ignoruje reguły ekranowej epiki, by nakręcić utkany z impresji monument ku czci niepoznawalności świata i jego niezaprzeczalnie duchowej podszewki. Kino religijne w prawdziwym tego słowa znaczeniu.

4. "Światła wielkiego miasta" (1931, Chaplin)

Nikt nie łączy wyciskania łez ze slapstickowym geniuszem tak jak Chaplin – i mimo, że uważam Bustera Keatona za wybitniejszego twórcę, to skłamałbym mówiąc, że którykolwiek z filmów tego ostatniego poruszył mnie do tego stopnia, co „Światła…”. Wielki film o względności społecznych ról, jakie gramy i o dzielonej przez wszystkich bezradności wobec piękna osób, które zdarzyło nam się pokochać.

5. "WR: Tajemnice organizmu" (1971, Makavejev)

Jedyny film, któremu udało się spojrzeć na Zimną Wojnę jednocześnie z obydwu stron Żelaznej Kurtyny. Rezultatem jest filozoficzne kino stereoskopowe – wywrotowy traktat o seksie, polityce i historii w intelektualnym 3D. Makavejev śledzi relacje między ciałem i rewolucją, miesza dokument i fabułę, ilustruje obraz erekcji piosenką z sowieckiego musicalu Aleksadrowa, dotyka Wietnamu i zbrodni katyńskiej jednocześnie – tak że koniec końców upycha w osiemdziesięciu minutach więcej prowokacji, niż niejeden reżyser w tuzinie dłuższych filmów.

6. "Wycieczka na wieś" (1936, Renoir)

“Nieukończony” tylko z nazwy, szkic Renoira jest największym triumfem kina jako zastępnika literatury. Jedno popołudnie służy jako soczewka ludzkiego życia i klasowych układów, w które jest ono nieuchronnie uwikłane. Z tego właśnie filmu pochodzi mój mocny kandydat na najpiękniejsze ujęcie w dziejach kina: okno oberży otwiera się nagle, by ujawnić rozhuśtaną na drzewie dziewczynę w białej sukience, podczas gdy muzyka bucha z ekranu, by podkreślić piękno chwili. Idealny kompan „Ludzi w niedzielę” Siodmaka i spółki; warto by je wyświetlać na podwójnym seansie, mimo że Renoir jest o wiele poważniejszy we wskazaniu na niespełnienie jako na przyrodzony nam wszystkim los.


"Światła wielkiego miasta", fot. Galapagos

7. "Atalanta" (1934, Vigo)


Kino jako migocząca mgiełka na poły śnionego pożądania, albo najpiękniejszy erotyczny sen, jaki kiedykolwiek sfilmowano. Przeciwności losu, z jakimi zmagał się Vigo w trakcie realizacji, tylko przydają chwały jego osiągnięciu. Film, z którego inni kradną do dziś (tak, o tobie mówię, panie Kusturica!).

8. "Człowiek z kamerą" (1929, Wiertow)


W jakimś YouTube’owym słowniku odległej przyszłości pełny klip tego filmu będzie służył za najprecyzyjniejszą z możliwych definicji “nowoczesności”. Techniki Wiertowa pokazane w tym filmie wyprzedzają wszystko, co przyszło potem – od telewizji poprzez sztukę wideo i Internet – i nadal musimy je doganiać. Jedyny bodaj film, który zadaje pytania o istotę medium filmowego w języku samego medium. Dzieło czystego geniuszu.

9. "Tylko aniołowie mają skrzydła" (1939, Hawks)


Bezlitosny w swej surowej ocenie wszelkiego sentymentalizmu, film Hawksa nie prosi o nic i daje widzowi wszystko. Trudno wskazać inny produkt hollywoodzkiej perfekcji, który patrzyłby w oczy kostuchy z równą odwagą, pozbawioną zarazem kozactwa. Scena, w której Jean Arthur przechodzi od żałoby po tragicznie zmarłym lotniku do brawurowego wykonania piosenki „One of These Days” to mój ulubiony moment w całej historii kina. Jest jak przełknięcie łez i wypicie setki wódki – a inscenizacja Hawksa, pozwalającego aktorom na relaks w ściśle określonych ramach dramaturgicznych i kompozycyjnych zarazem, jest po prostu zdumiewająca.

10. "Topsy-Turvy" (1999, Leigh)


Najbardziej dickensowski film, jaki znam, ma w sobie wielkość opasłej powieści, zdolnej zmieścić absolutnie wszystko: od radości do smutku, od żałoby do piosenki. Żaden inny musical, z możliwym wyjątkiem „Całego tego zgiełku” Fosse’a, nie poruszał się po skali ludzkich emocji równie płynnie, a żaden inny film – tu już bez żadnych wyjątków – nie pokazał procesu twórczego z równym stopniem prawdopodobieństwa, bez żadnej mitologizacji i sentymentalizmu.


Michał Oleszczyk
Portalfilmowy.pl
Zobacz również
Box Office. Letnie spowolnienie w kinach.
Box Office. „Madagaskar 3” biegiem po milion
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll