Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Nakręcona w 1933 roku przez Gregory’ego La Cavę polityczna utopia "Gabriel w Białym Domu" jest jednym z najdziwniejszych filmów w historii Hollywood – do niedawna niemal niedostępnym, a ostatnio przypomnianym dzięki limitowanej edycji DVD w amerykańskiej serii Warner Brothers Archive.
Walter Huston gra tu świeżo wybranego prezydenta Judsona Hammonda, który mimo szalejącego w Stanach wielkiego kryzysu (będącego rzeczywistością dla każdego widza oglądającego film La Cavy w roku premiery), pozostaje beztrosko oderwany od ideałów wypełniających kukłę jego wyborczej kampanii. Jedna z szokujących do dnia dzisiejszego scen ukazuje Hammonda bawiącego się z bratankiem w berka, podczas gdy z radioodbiornika dobywa się płomienne przemówienie przedstawiciela Armii Bezrobotnych. Prezydenta cały ten zgiełk nie obchodzi – ma zapewnioną posadę na następne cztery lata i to mu wystarcza.
Kadr z filmu "Gabriel w Białym Domu"
Do pewnego momentu Hammond sportretowany jest jako totalny oportunista i demagog, gotów przystać na każdy kompromis dyktowany przez kolegów z partii i waszyngtońskich lobbystów z mafijnymi koneksjami. Dopiero, kiedy prezydent ulega wypadkowi samochodowemu i po kilkudniowej śpiączce doznaje – autentycznej i niekwestionowanej przez scenariusz, o czym świadczy tytuł filmu – epifanii, sytuacja się zmienia. Hammond wyłania się z letargu jako natchniony misją prorok, stwarzający tysiące miejsc pracy, zapraszający Armię Bezrobotnych do Waszyngtonu i stawiającego opór gangsterom, z którymi dotychczas się układał.
Producentem filmu był sam William Randolph Hearst, czyli wzorzec dla samego "Obywatela Kane’a", któremu polityczne ambicje nie były obce, nawet jeśli pozostawał – by posłużyć się cytatem z filmu Wellesa – "wiecznym oblubieńcem, ale nigdy wybrańcem". Hearst projektował na ten film swe własne marzenia i poglądy, tworząc pomnik ku czci politycznej skuteczności, którego intensywność do dziś zarazem imponuje, jak i przeraża. Rola Waltera Hustona, promieniującego w drugiej połowie najprawdziwszym, nieznoszącym sprzeciwu politycznym zapałem, jest znakomita i niepokojąca jednocześnie.
Wyjątkowość "Gabriela…" polega na jego przedziwnej wymowie politycznej, będącej połączeniem interwencjonizmu państwowego (à la Franklin Delano Roosevelt) z quasi-faszystowskim przekonaniem o ułomności demokracji i potrzebie silnego przywództwa. Bohater Hustona rozwiązuje gabinet i wprowadza stan wojenny, traktując prezydenturę jako emanację woli wyborców, którzy pragną być prowadzeni silną ręką przez nieskrępowaną władzę wykonawczą. Jednocześnie pozostaje "Gabriel…" jednym z najbardziej bezpośrednich traktatów filmowych, łączących tak bezpardonowo element polityczny z religijnym.
Podobnie jak nakręcone w latach zimnej wojny alegorie z pogranicza demo- i teokracji – w rodzaju "The Next Voice You Hear" (gdzie Bóg przemawia do Amerykanów na falach radiowych) albo "Red Planet Mars" (podobnie, ale z finałowym twistem) – tak i film La Cavy jest przede wszystkim światopoglądową skamieliną. Trudno zaangażować się weń emocjonalnie, ale i trudno nie fascynować się stanem ducha narodu, który w latach Wielkiego Kryzysu faktycznie czekał na zbawiciela i poniekąd dostał go w postaci (wybranego na trzy kolejne kadencje) Roosevelta. Film La Cavy jest nie do obrony jako poważna polityczna rozprawa, ale pozostaje nie do przecenienia, jeśli spojrzeć nań jak na bryłę popularnej mitologii zastygłą na srebrnym ekranie.
Najbliższym (przynajmniej metrykalnie) kuzynem "Gabriela…" jest "Wielki McGinty" (1940) Prestona Sturgesa, opowiadający podobną historię, tyle że nie popadający w ton profetyczny. W istocie, całe kino amerykańskie usiane jest postaciami obłąkanych, bądź natchnionych wizjonerów, których epifanie doprowadzają świat do zagłady (Sterling Heyden w "Doktorze Strangelove") albo do powszechnego moralnego przebudzenia (Peter Finch w "Sieci" Sidneya Lumeta). Nie jest przypadkiem, że kościół Mormonów – najbardziej amerykańska z amerykańskich religii – został ufundowany przez człowieka twierdzącego, iż rozmawiał z aniołem. Tony Kusher osnuł swe "Anioły w Ameryce" wokół przekonania, że cała historia tego kraju jest częścią boskiego planu, tyle że częścią wymykającą się spod kontroli wielkiego zegarmistrza.
Amerykański mit jest jednocześnie świecki i głęboko religijny; u jego fundamentu leży przekonanie, iż "American way" jest słuszna nie tylko dlatego, że pozostaje w zgodności z oświeceniowym rozumem, ale także i dlatego, że stanowi prawdziwe ucieleśnienie zamiarów Stwórcy wobec rodzaju ludzkiego. "Gabriel nad Białym Domem" jest jedną z najczystszych krystalizacji tego przekonania i jako taki pozostaje pozycją niezbędną dla każdego kronikarza amerykańskiej psyche.
Walter Huston gra tu świeżo wybranego prezydenta Judsona Hammonda, który mimo szalejącego w Stanach wielkiego kryzysu (będącego rzeczywistością dla każdego widza oglądającego film La Cavy w roku premiery), pozostaje beztrosko oderwany od ideałów wypełniających kukłę jego wyborczej kampanii. Jedna z szokujących do dnia dzisiejszego scen ukazuje Hammonda bawiącego się z bratankiem w berka, podczas gdy z radioodbiornika dobywa się płomienne przemówienie przedstawiciela Armii Bezrobotnych. Prezydenta cały ten zgiełk nie obchodzi – ma zapewnioną posadę na następne cztery lata i to mu wystarcza.
Kadr z filmu "Gabriel w Białym Domu"
Do pewnego momentu Hammond sportretowany jest jako totalny oportunista i demagog, gotów przystać na każdy kompromis dyktowany przez kolegów z partii i waszyngtońskich lobbystów z mafijnymi koneksjami. Dopiero, kiedy prezydent ulega wypadkowi samochodowemu i po kilkudniowej śpiączce doznaje – autentycznej i niekwestionowanej przez scenariusz, o czym świadczy tytuł filmu – epifanii, sytuacja się zmienia. Hammond wyłania się z letargu jako natchniony misją prorok, stwarzający tysiące miejsc pracy, zapraszający Armię Bezrobotnych do Waszyngtonu i stawiającego opór gangsterom, z którymi dotychczas się układał.
Producentem filmu był sam William Randolph Hearst, czyli wzorzec dla samego "Obywatela Kane’a", któremu polityczne ambicje nie były obce, nawet jeśli pozostawał – by posłużyć się cytatem z filmu Wellesa – "wiecznym oblubieńcem, ale nigdy wybrańcem". Hearst projektował na ten film swe własne marzenia i poglądy, tworząc pomnik ku czci politycznej skuteczności, którego intensywność do dziś zarazem imponuje, jak i przeraża. Rola Waltera Hustona, promieniującego w drugiej połowie najprawdziwszym, nieznoszącym sprzeciwu politycznym zapałem, jest znakomita i niepokojąca jednocześnie.
Wyjątkowość "Gabriela…" polega na jego przedziwnej wymowie politycznej, będącej połączeniem interwencjonizmu państwowego (à la Franklin Delano Roosevelt) z quasi-faszystowskim przekonaniem o ułomności demokracji i potrzebie silnego przywództwa. Bohater Hustona rozwiązuje gabinet i wprowadza stan wojenny, traktując prezydenturę jako emanację woli wyborców, którzy pragną być prowadzeni silną ręką przez nieskrępowaną władzę wykonawczą. Jednocześnie pozostaje "Gabriel…" jednym z najbardziej bezpośrednich traktatów filmowych, łączących tak bezpardonowo element polityczny z religijnym.
Podobnie jak nakręcone w latach zimnej wojny alegorie z pogranicza demo- i teokracji – w rodzaju "The Next Voice You Hear" (gdzie Bóg przemawia do Amerykanów na falach radiowych) albo "Red Planet Mars" (podobnie, ale z finałowym twistem) – tak i film La Cavy jest przede wszystkim światopoglądową skamieliną. Trudno zaangażować się weń emocjonalnie, ale i trudno nie fascynować się stanem ducha narodu, który w latach Wielkiego Kryzysu faktycznie czekał na zbawiciela i poniekąd dostał go w postaci (wybranego na trzy kolejne kadencje) Roosevelta. Film La Cavy jest nie do obrony jako poważna polityczna rozprawa, ale pozostaje nie do przecenienia, jeśli spojrzeć nań jak na bryłę popularnej mitologii zastygłą na srebrnym ekranie.
Najbliższym (przynajmniej metrykalnie) kuzynem "Gabriela…" jest "Wielki McGinty" (1940) Prestona Sturgesa, opowiadający podobną historię, tyle że nie popadający w ton profetyczny. W istocie, całe kino amerykańskie usiane jest postaciami obłąkanych, bądź natchnionych wizjonerów, których epifanie doprowadzają świat do zagłady (Sterling Heyden w "Doktorze Strangelove") albo do powszechnego moralnego przebudzenia (Peter Finch w "Sieci" Sidneya Lumeta). Nie jest przypadkiem, że kościół Mormonów – najbardziej amerykańska z amerykańskich religii – został ufundowany przez człowieka twierdzącego, iż rozmawiał z aniołem. Tony Kusher osnuł swe "Anioły w Ameryce" wokół przekonania, że cała historia tego kraju jest częścią boskiego planu, tyle że częścią wymykającą się spod kontroli wielkiego zegarmistrza.
Amerykański mit jest jednocześnie świecki i głęboko religijny; u jego fundamentu leży przekonanie, iż "American way" jest słuszna nie tylko dlatego, że pozostaje w zgodności z oświeceniowym rozumem, ale także i dlatego, że stanowi prawdziwe ucieleśnienie zamiarów Stwórcy wobec rodzaju ludzkiego. "Gabriel nad Białym Domem" jest jedną z najczystszych krystalizacji tego przekonania i jako taki pozostaje pozycją niezbędną dla każdego kronikarza amerykańskiej psyche.
Michał Oleszczyk
www.portalfilmowy.pl
„Iluzja” ożywiła kina
Superman powrócił
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024