PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Michał Oleszczyk
  18.03.2013
Zanim w roku 1991 nastąpiła prawdziwa eksplozja amerykańskiego kina czarnych – przed premierami „Chłopaków z sąsiedztwa” Johna Singletona, „Zagrożenia dla społeczeństwa” braci Hughes i „Córek pyłu” Julie Dash – w kinie niezależnym buzowała energia przygotowująca gruntowną zmianę.

W rok po tym, jak Spike Lee zdobył szturmem niszową widownię i narobił hałasu swym pełnometrażowym debiutem "Ona się doigra", Robert Townsend nakręcił jeden z najbardziej przenikliwych filmów o reprezentacji rasy, jakie w ogóle powstały: „Hollywood Shuffle” z 1987 roku.

Bohaterem tej trwającej zaledwie 80 minut komedii jest Bobby Taylor – młody aktor z Los Angeles, wciąż mieszkający z matką, babką i dużo młodszym bratem i marzący o roli, która odmieniłaby jego życie. Główny dylemat Bobby’ego zostaje wyartykułowany już w pierwszej scenie, kiedy to próbuje on przed lustrem stereotypową rolę ulicznego przestępcy, mówiąc slangiem i zgrywając się na pociesznego prostaka. Całe „Hollywood Shuffle” jest o pułapce, jaką amerykański przemysł rozrywkowy przygotował dla czarnoskórych wykonawców: mogą oni co najwyżej wpisać się w jeden z królujących powszechnie rasistowskich stereotypów; o rolach z prawdziwego zdarzenia nie mają co marzyć. W późniejszej nieco scenie przesłuchania, czarnoskóry aktor szekspirowski będzie czytał uliczny dialog i zostanie posądzony o sztuczność, na co odpowie: „Mogę to przeczytać jambem, jeśli wolno”.



Fakt, że w Bobby’ego wciela się sam reżyser i współscenarzysta „Hollywood Shuffle”, czyli Robert Townsend, jest tym bardziej znaczący, jeśli pamiętamy o okolicznościach powstania filmu. Nakręcona za mikroskopijne pieniądze produkcja nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby Townsend nie wykorzystał debetów na wszystkich kartach kredytowych. Nikt nie wierzył w powodzenie ambitnej metakomedii, która mimo to udała się nadspodziewanie dobrze.

W miarę jak obserwujemy zmagania Bobby’ego w poszukiwaniu angażu (co przysparza mu kłopotów w pracy, jaką wykonuje w budce z hot dogami), Townsend piętrzy sceny wizyjne, nakręcone w konwencji parodystycznego „Saturday Night Live”, w których wyśmiewane są kolejne stereotypy, do jakich Hollywood sprowadza czarnych aktorów i – przez analogię – widzów. Dostajemy więc ogłoszenie „Szkoły czarnej gry aktorskiej”, w którym są kursy z niewolnictwa i slangu; widzimy parodię telewizyjnych krytyków w rodzaju Eberta i Siskela, którzy tutaj zmieniają się w parę kumpli z getta oceniających filmy z perspektywy ulicy; wreszcie dziesięciominutowy noir nakręcony na taśmie czarno-białej z Townsendem jako detektywem w typie Sama Spade’a. Wystarczy sobie uświadomić, że prawdziwemu Hollywoodowi zajęło następnych 8 lat, zanim faktycznie nakręcono tam noir z czarnoskórym aktorem („W bagnie Los Angeles” Carla Franklina), by zrozumieć jak celna i boleśnie prawdziwa jest satyra Townsenda.

Nawet jeśli film pozornie przypomina zbieraninę skeczy (główna linia narracyjna co rusz ulega zawieszeniu, by dać upust rojeniom Bobby’ego), to w ryzach trzyma go tematyczna spójność: każda dygresja jest tak naprawdę gorzką refleksją nad tym, jak bardzo ograniczone i dominujące zarazem są medialne obrazy czarnych Amerykanów. Kulminacją całości jest odrzucenie przez Bobby’ego roli, która mimo finansowej korzyści może przynieść dalsze upodlenie jemu i jego pobratymcom. W ten sposób „Hollywood Shuffle” uzyskuje moc moralitetu o poczuciu odpowiedzialności: Bobby woli wylądować na bocznicy show biznesu, niż przyczyniać się do utrwalania stereotypów, które jemu samemu głęboko ubliżają.

Mimo że film kończy się stopklatką uśmiechniętego Bobby’ego, konkluzja jest głęboko ironiczna. Przez cały film babka aktora (wspaniała Helen Martin, legenda amerykańskiej sceny i niezapominana sąsiadka z okna w sitcomie „227”) powtarza mu, że bycie aktorem to nie jedyna opcja; zawsze można zostać listonoszem! W ostatniej scenie Bobby łączy te dwie rzeczy: gra listonosza w reklamie telewizyjnej. Awans nie nastąpił, rewolucja wciąż nie ruszyła. Ale czai się w zakamarkach, czego najlepszym dowodem samo „Hollywood Shuffle”. Ameryka bynajmniej nie rozwiązała od 1987 swych napięć rasowych, ale nie da się ukryć, że przez ćwierćwiecze udało się osiągnąć bardzo dużo. Dzisiejszy Bobby nie musiałby się tak bardzo wstydzić przed swym młodym braciszkiem – zawsze mógłby wskazać palcem na portret obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych.


Michał Oleszczyk
www.portalfilmowy.pl
Zobacz również
Box Office. Klęska hollywoodzkich produkcji
Box Office. Oz nie taki potężny.
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll