Na liście filmów nagrodzonych na tegorocznym festiwalu Sundance „Escape from Tomorrow” Randy’ego Moore’a nie znalazło się wcale. Dziwi to o tyle, że był to jeden z najgoręcej dyskutowanych filmów festiwalu i większość uczestników spodziewała się, że jury wykona jakiś ukłon w stronę odwagi (tak artystycznej, jak cywilno-prawnej) twórców. Fakt, że tak się nie stało, zmniejszył – i tak mikroskopijne w punkcie wyjścia – prawdopodobieństwo, że film ów doczeka się kiedyś normalnej dystrybucji kinowej.
Moore poważył się zakwestionować najświętszy z dogmatów amerykańskiej kultury pojętej jako rozrywka, a mianowicie: magię Walta Disneya. Jego czarno-biała fantasmagoria o parku rozrywki przekształcającym się w scenerię sennego koszmaru, została prawie w całości zrealizowana na terenie Disney World na Florydzie – bez pozwoleń i przy użyciu kilku iPhone’ów. Tym samym na ekran wdarły się tuziny zastrzeżonych znaków i postaci: znanych nam od dzieciństwa, ale otoczonych nimbem nietykalności, którą Moore z całym rozmysłem naruszył. Znane rysunkowe twarze zmieniają się w jego filmie w maszkarony, disnejowska kraina cudów ujawnia swe mroczne podbrzusze, a słynna kopuła Epcot – przypominająca wielki klejnot i wschodzące słońce jednocześnie – eksploduje w jednej ze scen jak wieżowiec w filmie katastroficznym.
„Escape from Tomorrow" , fot. Sundance Film Festival
Trudno sobie wyobrazić, by prawnicy korporacji Disneya – najpotężniejszego tworu medialnego świata – machnęli ręką na film, który narusza podstawowe przykazanie uniwersum wujka Walta i stwierdza, że rządząca nim nieustająca radość ma w sobie coś przerażającego. W kulminacyjnej scenie filmu zbuntowana księżniczka skarży się, że miała dość ciągłego szczerzenia się do przytulających ją maluchów – i w końcu utuliła jednego tak mocno, że złamała mu kark. Moore bierze na warsztat najbardziej pocieszną pop-mitologię w dziejach i sprawia, że wydaje nam się ona jednym wielkim snem psychotyka.
Pauline Kael zauważyła przed laty, recenzując „Indianę Jonesa i Świątynię Zagłady”, iż filmy Walta Disneya należą do najbardziej traumatyzujących dzieci utworów w historii kina. Scena śmierci matki Bambiego, amok matki Dumbo w płonącym cyrku, metamorfoza Złej Macochy we wiedźmę w „Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach” – wszystkie te sceny mają w sobie dziką intensywność najprawdziwszego koszmaru i nic dziwnego, że (obejrzane w dzieciństwie) potrafią śnić się latami. W „Rytmach nocy” Whita Stillmana jeden z bohaterów twierdził wprost, że masowe oglądanie „Bambiego” wpłynęło na rozwój ruchów ekologicznych w USA – nikt nie chciał się czuć współodpowiedzialny za działania tej ludzkości, która zabiła matkę wielkookiego jelonka.
„Escape from Tomorrow” wywarła na mnie wrażenie tym większe, że obejrzałem ów film w zaledwie cztery dni po powrocie z Disney World właśnie – wrażenie zanurzenia w dziwaczną, totalną rzeczywistość tego miejsca było wciąż świeże w mojej pamięci. Przechadzając się po kolejnych parkach, spadając w dzikim tempie w wagonikach roller coasterów, rozmawiając z „członkami obsady” (bo tak właśnie określa się każdego bez wyjątku pracownika Disney World), czułem napływ nostalgii i niepokoju. Zrozumiałem, że moja własna wyobraźnia została w dużej mierze uformowana przez filmy Disneya – ów ponadjednostkowy byt, które na każdym kroku zachęca do „kreatywności”, a w istocie podaje młodym umysłom gotowy produkt zamiast części składowych. „Magia” jest u Disneya chroniona patentem. Może dlatego kiedy naprawdę kreatywny dorosły dzieciak – niejaki Randy Moore – ułożył z disnejowskich klocków coś prawdziwie własnego, odpowiedzią magicznej kuli Epcot okazało się być głuche milczenie i coraz to bardziej prawdopodobny zakaz dystrybucji bluźnierczego wybryku.