Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Tuż po zamerykanizowanym od połowy kariery Hitchcocku, Mike Leigh jest najwybitniejszym bodaj twórcą kina brytyjskiego. Mylnie zestawiany z Kenem Loachem, z którym pod względem stylistycznym nie ma absolutnie nic wspólnego, Leigh specjalizuje się w pełnej niuansów satyrze psychologicznej, której przerysowanie zdaje się właśnie uwiarygodniać – a nie odrealniać – zaludniających ekran bohaterów.
Najlepszy okres w karierze Leigh to lata siedemdziesiąte, kiedy to wyreżyserował serię tanich filmów telewizyjnych, obsadzając w nich przede wszystkim aktorów, z którymi pracował wówczas w teatrze. Najlepszym spośród tych wczesnych filmów jest „Kiss of Death” (1977) – opowieść o terminującym u grabarza młodzieńcu i jego erotycznym debiucie – ale najśmieszniejszym pozostają bez wątpienia „Świry w maju” (1976).
Keith i Candice-Marie (Roger Sloman i Alison Steadman) to małżeństwo okutanych w wełnę dziwaków, wyjeżdżających na weekendowy kemping do zielonego Dorset. Obsesjonaci zdrowej żywności, kompulsywnie uprawiający liczne hobby i nie pozostawiający nawet centymetra dzielonej egzystencji na pastwę czegoś tak podejrzanego, jak spontaniczność – są idealnym przedmiotem kpiącego spojrzenia Leigh, a zarazem diametralnym przeciwieństwem pary Ruth Sheen - Jim Broadbent z „Kolejnego roku”.
Aliści ów kierowany fiksacją świat zostaje nam przedstawiony niejako od wewnątrz: niemal cały czas ekranowy spędzamy w towarzystwie głównych bohaterów i krok po kroku uczymy się rozpoznawać prawidła i reguły, jakie aktywniejsza strona małżeńskiego równania (podprogowo despotyczny Keith) narzuca i egzekwuje. Od ilości ruchów szczęki, jakie muszą zostać wykonane, by właściwie przeżuć garść orzeszków ziemnych, aż do wspartej biblijnym cytatem apologii wegetarianizmu, Keith jawi się jako figura ślepej obsesji na punkcie porządku, która w kinie Leigh jest batożona na różne sposoby już od wielu dekad (jej późnym wcieleniem jest grany przez Eddiego Marsana nauczyciel jazdy z „Happy-Go-Lucky”).
Całość osiąga komediowy Mount Everest w scenie, w której Keith i Candice-Marie zapraszają sąsiada z namiotu obok – niejakiego Raya (Anthony O’Donnell) – na kubek kempingowej herbaty. Wuefista Ray, prosty facet marzący o możliwie spokojnym weekendzie, zostaje wrzucony w sam środek świata na opak, jaki na własny użytek zbudowali Keith i Candice-Marie. Ta długa scena, zbudowana wokół pozornie nieskończonej cierpliwości Raya wobec odgrywających obłąkany teatr gospodarzy, kulminuje wspaniałym momentem, w którym Ray zostaje wciągnięty we wspólne wykonanie napisanej przez nich piosenki o zoo. Infantylizacja, jakiej oddają się małżonkowie (o ich życiu seksualnym nie wiemy nic, a Leigh pokazuje nam tylko buziaka na dobranoc i osobne śpiwory), nagle staje się udziałem samego Raya – uprzejmość doprowadziła go wprost na drugą stronę lustra, a perfekcyjny montaż Leigh punktuje każdy etap jego komicznego upokorzenia.
Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek widziałem w kinie bardziej Gombrowiczowski moment, w którym zdrowy rozsądek jednej osoby doświadcza powolnej społecznej osmozy, tak że pod koniec mamy już do czynienia z pełną hegemonią Pupy. Leigh jest mistrzem ukazywania społecznych mikro-światów, w których śmieszności sąsiadują z mrocznymi kompulsjami, a lęk przed spontanicznością objawia się w postaci reakcji histerycznych. „Świry w maju” to wybitna satyra na bezkrytyczne przyjmowanie życiowych wzorców z książek w rodzaju „Od A do Z”, których autorzy ujmują całość doświadczenia w poręczne szczypczyki i radzą, jak nadać mu pożądany kształt. Leigh pokazuje, że życie wykreślone od linijki może być rodzajem piekła w którym wcale nie ujarzmienie, ale agresja jest prawdziwym tryumfatorem. Finałowy atak furii w wykonaniu Keitha zmienia ton filmu z komicznego w tragiczny, a Leigh ze spokojem stwierdza, że w bohaterze nie nastąpiła żadna zmiana – w następnej scenie zaczyna na powrót budować swój życiowy domek z kart, całkowicie odporny na lekcję, jaką właśnie odebrał.
Najlepszy okres w karierze Leigh to lata siedemdziesiąte, kiedy to wyreżyserował serię tanich filmów telewizyjnych, obsadzając w nich przede wszystkim aktorów, z którymi pracował wówczas w teatrze. Najlepszym spośród tych wczesnych filmów jest „Kiss of Death” (1977) – opowieść o terminującym u grabarza młodzieńcu i jego erotycznym debiucie – ale najśmieszniejszym pozostają bez wątpienia „Świry w maju” (1976).
Keith i Candice-Marie (Roger Sloman i Alison Steadman) to małżeństwo okutanych w wełnę dziwaków, wyjeżdżających na weekendowy kemping do zielonego Dorset. Obsesjonaci zdrowej żywności, kompulsywnie uprawiający liczne hobby i nie pozostawiający nawet centymetra dzielonej egzystencji na pastwę czegoś tak podejrzanego, jak spontaniczność – są idealnym przedmiotem kpiącego spojrzenia Leigh, a zarazem diametralnym przeciwieństwem pary Ruth Sheen - Jim Broadbent z „Kolejnego roku”.
Aliści ów kierowany fiksacją świat zostaje nam przedstawiony niejako od wewnątrz: niemal cały czas ekranowy spędzamy w towarzystwie głównych bohaterów i krok po kroku uczymy się rozpoznawać prawidła i reguły, jakie aktywniejsza strona małżeńskiego równania (podprogowo despotyczny Keith) narzuca i egzekwuje. Od ilości ruchów szczęki, jakie muszą zostać wykonane, by właściwie przeżuć garść orzeszków ziemnych, aż do wspartej biblijnym cytatem apologii wegetarianizmu, Keith jawi się jako figura ślepej obsesji na punkcie porządku, która w kinie Leigh jest batożona na różne sposoby już od wielu dekad (jej późnym wcieleniem jest grany przez Eddiego Marsana nauczyciel jazdy z „Happy-Go-Lucky”).
Całość osiąga komediowy Mount Everest w scenie, w której Keith i Candice-Marie zapraszają sąsiada z namiotu obok – niejakiego Raya (Anthony O’Donnell) – na kubek kempingowej herbaty. Wuefista Ray, prosty facet marzący o możliwie spokojnym weekendzie, zostaje wrzucony w sam środek świata na opak, jaki na własny użytek zbudowali Keith i Candice-Marie. Ta długa scena, zbudowana wokół pozornie nieskończonej cierpliwości Raya wobec odgrywających obłąkany teatr gospodarzy, kulminuje wspaniałym momentem, w którym Ray zostaje wciągnięty we wspólne wykonanie napisanej przez nich piosenki o zoo. Infantylizacja, jakiej oddają się małżonkowie (o ich życiu seksualnym nie wiemy nic, a Leigh pokazuje nam tylko buziaka na dobranoc i osobne śpiwory), nagle staje się udziałem samego Raya – uprzejmość doprowadziła go wprost na drugą stronę lustra, a perfekcyjny montaż Leigh punktuje każdy etap jego komicznego upokorzenia.
Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek widziałem w kinie bardziej Gombrowiczowski moment, w którym zdrowy rozsądek jednej osoby doświadcza powolnej społecznej osmozy, tak że pod koniec mamy już do czynienia z pełną hegemonią Pupy. Leigh jest mistrzem ukazywania społecznych mikro-światów, w których śmieszności sąsiadują z mrocznymi kompulsjami, a lęk przed spontanicznością objawia się w postaci reakcji histerycznych. „Świry w maju” to wybitna satyra na bezkrytyczne przyjmowanie życiowych wzorców z książek w rodzaju „Od A do Z”, których autorzy ujmują całość doświadczenia w poręczne szczypczyki i radzą, jak nadać mu pożądany kształt. Leigh pokazuje, że życie wykreślone od linijki może być rodzajem piekła w którym wcale nie ujarzmienie, ale agresja jest prawdziwym tryumfatorem. Finałowy atak furii w wykonaniu Keitha zmienia ton filmu z komicznego w tragiczny, a Leigh ze spokojem stwierdza, że w bohaterze nie nastąpiła żadna zmiana – w następnej scenie zaczyna na powrót budować swój życiowy domek z kart, całkowicie odporny na lekcję, jaką właśnie odebrał.
Michał Oleszczyk
Portalfilmowy.pl
Box Office. James Bond z rekordem na starcie
Box Office. „Obława” lepsza niż hollywoodzki horror.
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024