Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Jonathan Demme pojawił się na radarach polskich kinomanów dopiero wraz z oscarowym wielkim szlemem „Milczenia owiec”, a jego twórczość nigdy nie doczekała się u nas właściwej recepcji. Poszczególne tytuły krążyły tu i ówdzie, często w najbardziej niedostępnych zakamarkach rynku dystrybucyjnego, tak że nie było szans na odczytanie ich jako jednolitego dorobku autorskiego. Tymczasem Demme jest jednym z najwybitniejszych twórców amerykańskiego kina i czas najwyższy, by ktoś u nas jego filmy wydał na DVD.
Po gatunkowych zabawach drugiej połowy lat siedemdziesiątych, kiedy to Demme kręcił zarówno pastisze hitchcockowskich thrillerów („Last Embrace”), jak i kino exploitation z przymrużonym okiem („Caged Heat”, „Crazy Mama”), w dekadzie następnej udało się reżyserowi stworzyć własny styl, określony przez krytyka J. Hobermana mianem „sytemu optycznego AmericaRama”. Demme zaglądał na amerykańską prowincję, która w jego obiektywie jawiła się jako skarbiec przytulnego kiczu i siedziba niezliczonych sympatycznych dziwaków – nie tyle odstających od normy, co uchylających jej rzekomą hegemonię.
Już w „Handle with Care” z 1977 roku zbudował Demme zbiorowy portret użytkowników tytułowego CB radia, który mógłby nasuwać skojarzenia z altmanowskimi mozaikami, gdyby nie fakt, że Demme’ego zupełnie nie interesuje satyra. Fakt, że jego filmy są pełne humoru, nie oznacza bynajmniej, by ostrze dowcipów było wycelowane w którąkolwiek z prezentowanych postaci bądź grup. Świadczy za to o usposobieniu samego twórcy, dla którego amerykańska codzienność jako taka jest dowcipem spłatanym przez historyczne okoliczności i rozległość geograficzną kontynentu, goszczącego wynalazek zwany Stanami Zjednoczonymi.
Najwybitniejszymi filmami Demme’ego z lat osiemdziesiątych pozostają "Melvin i Howard" i „Dzika namiętność” – obydwa zafascynowane tymczasowością społecznych ról i kalejdoskopem wybieranych ad hoc zobowiązań, które to krępują, to radują filmowych bohaterów. Amerykańskie życie jest w wizji Demme’ego strumieniem doczesności bez żadnych pretensji do ponadczasowych prawd. Jego najbardziej deklaratywny film, telewizyjna perełka z cyklu „American Playhouse” zatytułowana „Who Am I This Time?” – czyli „Kim jestem tym razem?” – stanowi wspaniałą afirmację przemijających masek umożliwiających nam codzienne przetrwanie.
Kto wie, czy to nie właśnie w tej telewizyjnej miniaturze z 1982 roku (opartej na opowiadaniu Kurta Vonneguta, Jr.) nie udało się reżyserowi najpełniej zawrzeć swój do szpiku kości demokratyczny światopogląd, zgodnie z którym człowiek ma prawo postrzegać sam siebie jako wciąż niedokończony (i podatny na gruntowne renowacje) projekt.
Bohaterami filmu jest dwoje nieśmiałych ludzi z prowincjonalnego miasteczka: on (Christopher Walken) jest zahukanym sprzedawcą w sklepie żelaznym, ona (Susan Sarandon) właśnie do mieściny przybyła, by wdrożyć zmiany w firmie telekomunikacyjnej. Obydwoje są sparaliżowani emocjonalnie w swym codziennym życiu, ale wybuchają niczym gejzery uczuć na scenie lokalnego teatru. Kiedy występują wspólnie w inscenizacji „Tramwaju zwanego pożądaniem” Williamsa – on jest Stanleyem, ona jego żoną Stellą – erotyczne iskry grożą podpaleniem budynku, a kobieta pragnie, by ten stan się utrzymał także po ostatnim przedstawieniu. Niestety, Harry znany jest z tego, że po ostatniej kurtynie wraca w swą emocjonalną katatonię – aż do następnej roli. Co zrobić, by przerwać ten zaklęty krąg…?
Demme odpowiada: grać dalej! Finał filmu polega na udanym wprowadzeniu w życie aktorskiej utopii, w której cały świat jest sceną. Bohaterowie przeżywają swą miłość i podtrzymują jej trwanie, pożyczając coraz to nowe linijki z coraz to innych sztuk: dziś będą parą z Wilde’a, jutro kochankami z Szekspira. Bardzo być może, że „Who Am I This Time?” jest najbardziej autotematyczną komedią romantyczną w dziejach tego gatunku – ukrytym tematem wszystkich filmów tak określanych jest przecież para traktowana jako rola do wspólnego odegrania przez kochanków. Podobnie jak bywa to w szekspirowskich komediach (zwłaszcza we „Wiele hałasu o nic”), kochankowie okazują się dla siebie stworzeni dokładnie w tym momencie, kiedy ujawniają zdolność obopólnego przyjęcia właściwej im tylko konwencji słownego fechtunku – czyli kiedy okazują się aktorami życia codziennego godnymi siebie nawzajem.
Dokładnie tak samo jest w „Dzikiej namiętności”, w której Demme rozpisuje temat na szerszą partyturę i zarazem wprowadza element sadystycznej przemocy, czającej się w zakamarkach swojskiego, prowincjonalnego bałaganu Ameryki (skleconej z plastiku i dykty). Jeśli spojrzeć na twórczość tego reżysera w odpowiedniej perspektywie, okaże się że kultowe "Milczenie owiec" nie było wybrykiem, ale logiczną – nieubłaganą prawie – kontynuacją jego trosk z dekady poprzedniej. W adaptacji powieści Thomasa Harrisa, kumulowana w prowincjonalnych domostwach żółć okazuje się zwyrodniałą formą pożądania, a zagadkę kryminalną rozwiązuje najdziwniejsza para quasi-kochanków w historii ekranowego kryminału i komedii romantycznej jednocześnie: Piękna i Bestia świata pulp fiction, czyli adeptka Sterling i kanibal Lecter. Sceny ich słownych potyczek przypominają sekwencje z „Who Am I This Time?” i – przy całym swym napięciu – mają nieodparty wymiar komiczny (i miłosny zarazem).
Jakkolwiek mroczny nie byłby kontekst tych spotkań, to i tak u źródła pulsującego tuż pod ich powierzchnią erotyzmu jest ulubiona przez Demme’ego dynamika: trafił swój na swego. Błysk w oku Lectera, kiedy widzi Clarice po raz pierwszy, nie bierze się z nagle podsyconego apetytu na ulubioną kolację z ludzkiej wątroby, ale z rozpoznania bratniej (naznaczonej bólem i pobłogosławionej inteligencją) duszy. Ta sama emocja pojawia się w oczach bohaterki Melanie Griffith, kiedy po raz pierwszy spotyka swą „ofiarę”, czyli Jeffa Danielsa w „Dzikiej namiętności”. Podsumowując: Ameryka Demme’ego jest sceną, a jej aktorzy powinni być wdzięczni, ilekroć grana akurat sztuka jest komedią z pogodnym zakończeniem, a nie thrillerem w którym zło nie zostaje ukarane i odchodzi w dal ruchliwej ulicy, mieszając się z pozostałymi elementami ludzkiej układanki.
Po gatunkowych zabawach drugiej połowy lat siedemdziesiątych, kiedy to Demme kręcił zarówno pastisze hitchcockowskich thrillerów („Last Embrace”), jak i kino exploitation z przymrużonym okiem („Caged Heat”, „Crazy Mama”), w dekadzie następnej udało się reżyserowi stworzyć własny styl, określony przez krytyka J. Hobermana mianem „sytemu optycznego AmericaRama”. Demme zaglądał na amerykańską prowincję, która w jego obiektywie jawiła się jako skarbiec przytulnego kiczu i siedziba niezliczonych sympatycznych dziwaków – nie tyle odstających od normy, co uchylających jej rzekomą hegemonię.
Już w „Handle with Care” z 1977 roku zbudował Demme zbiorowy portret użytkowników tytułowego CB radia, który mógłby nasuwać skojarzenia z altmanowskimi mozaikami, gdyby nie fakt, że Demme’ego zupełnie nie interesuje satyra. Fakt, że jego filmy są pełne humoru, nie oznacza bynajmniej, by ostrze dowcipów było wycelowane w którąkolwiek z prezentowanych postaci bądź grup. Świadczy za to o usposobieniu samego twórcy, dla którego amerykańska codzienność jako taka jest dowcipem spłatanym przez historyczne okoliczności i rozległość geograficzną kontynentu, goszczącego wynalazek zwany Stanami Zjednoczonymi.
Najwybitniejszymi filmami Demme’ego z lat osiemdziesiątych pozostają "Melvin i Howard" i „Dzika namiętność” – obydwa zafascynowane tymczasowością społecznych ról i kalejdoskopem wybieranych ad hoc zobowiązań, które to krępują, to radują filmowych bohaterów. Amerykańskie życie jest w wizji Demme’ego strumieniem doczesności bez żadnych pretensji do ponadczasowych prawd. Jego najbardziej deklaratywny film, telewizyjna perełka z cyklu „American Playhouse” zatytułowana „Who Am I This Time?” – czyli „Kim jestem tym razem?” – stanowi wspaniałą afirmację przemijających masek umożliwiających nam codzienne przetrwanie.
Kto wie, czy to nie właśnie w tej telewizyjnej miniaturze z 1982 roku (opartej na opowiadaniu Kurta Vonneguta, Jr.) nie udało się reżyserowi najpełniej zawrzeć swój do szpiku kości demokratyczny światopogląd, zgodnie z którym człowiek ma prawo postrzegać sam siebie jako wciąż niedokończony (i podatny na gruntowne renowacje) projekt.
Bohaterami filmu jest dwoje nieśmiałych ludzi z prowincjonalnego miasteczka: on (Christopher Walken) jest zahukanym sprzedawcą w sklepie żelaznym, ona (Susan Sarandon) właśnie do mieściny przybyła, by wdrożyć zmiany w firmie telekomunikacyjnej. Obydwoje są sparaliżowani emocjonalnie w swym codziennym życiu, ale wybuchają niczym gejzery uczuć na scenie lokalnego teatru. Kiedy występują wspólnie w inscenizacji „Tramwaju zwanego pożądaniem” Williamsa – on jest Stanleyem, ona jego żoną Stellą – erotyczne iskry grożą podpaleniem budynku, a kobieta pragnie, by ten stan się utrzymał także po ostatnim przedstawieniu. Niestety, Harry znany jest z tego, że po ostatniej kurtynie wraca w swą emocjonalną katatonię – aż do następnej roli. Co zrobić, by przerwać ten zaklęty krąg…?
Demme odpowiada: grać dalej! Finał filmu polega na udanym wprowadzeniu w życie aktorskiej utopii, w której cały świat jest sceną. Bohaterowie przeżywają swą miłość i podtrzymują jej trwanie, pożyczając coraz to nowe linijki z coraz to innych sztuk: dziś będą parą z Wilde’a, jutro kochankami z Szekspira. Bardzo być może, że „Who Am I This Time?” jest najbardziej autotematyczną komedią romantyczną w dziejach tego gatunku – ukrytym tematem wszystkich filmów tak określanych jest przecież para traktowana jako rola do wspólnego odegrania przez kochanków. Podobnie jak bywa to w szekspirowskich komediach (zwłaszcza we „Wiele hałasu o nic”), kochankowie okazują się dla siebie stworzeni dokładnie w tym momencie, kiedy ujawniają zdolność obopólnego przyjęcia właściwej im tylko konwencji słownego fechtunku – czyli kiedy okazują się aktorami życia codziennego godnymi siebie nawzajem.
Dokładnie tak samo jest w „Dzikiej namiętności”, w której Demme rozpisuje temat na szerszą partyturę i zarazem wprowadza element sadystycznej przemocy, czającej się w zakamarkach swojskiego, prowincjonalnego bałaganu Ameryki (skleconej z plastiku i dykty). Jeśli spojrzeć na twórczość tego reżysera w odpowiedniej perspektywie, okaże się że kultowe "Milczenie owiec" nie było wybrykiem, ale logiczną – nieubłaganą prawie – kontynuacją jego trosk z dekady poprzedniej. W adaptacji powieści Thomasa Harrisa, kumulowana w prowincjonalnych domostwach żółć okazuje się zwyrodniałą formą pożądania, a zagadkę kryminalną rozwiązuje najdziwniejsza para quasi-kochanków w historii ekranowego kryminału i komedii romantycznej jednocześnie: Piękna i Bestia świata pulp fiction, czyli adeptka Sterling i kanibal Lecter. Sceny ich słownych potyczek przypominają sekwencje z „Who Am I This Time?” i – przy całym swym napięciu – mają nieodparty wymiar komiczny (i miłosny zarazem).
Jakkolwiek mroczny nie byłby kontekst tych spotkań, to i tak u źródła pulsującego tuż pod ich powierzchnią erotyzmu jest ulubiona przez Demme’ego dynamika: trafił swój na swego. Błysk w oku Lectera, kiedy widzi Clarice po raz pierwszy, nie bierze się z nagle podsyconego apetytu na ulubioną kolację z ludzkiej wątroby, ale z rozpoznania bratniej (naznaczonej bólem i pobłogosławionej inteligencją) duszy. Ta sama emocja pojawia się w oczach bohaterki Melanie Griffith, kiedy po raz pierwszy spotyka swą „ofiarę”, czyli Jeffa Danielsa w „Dzikiej namiętności”. Podsumowując: Ameryka Demme’ego jest sceną, a jej aktorzy powinni być wdzięczni, ilekroć grana akurat sztuka jest komedią z pogodnym zakończeniem, a nie thrillerem w którym zło nie zostaje ukarane i odchodzi w dal ruchliwej ulicy, mieszając się z pozostałymi elementami ludzkiej układanki.
Michał Oleszczyk
Portalfilmowy.pl
Box Office. "Ted" niezwyciężony
Box Office. “Ted” przebojem także w polskich kinach!
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024