Drugie życie filmów bywa znacznie bardziej interesujące niż ich pierwotny żywot. Dotyczy to zwłaszcza dzieł ongiś wyklętych, które mimowolnie stają się po latach jakimiś dokumentami swojej epoki. Tak jest z „Szamanką” Andrzeja Żuławskiego, którą w sierpniu oglądać możemy w telewizji Ale kino+.
Ileż to pomyj wylano w 1996 roku na ten film, ostatni (jak na razie) tytuł w polskiej twórczości reżysera. Trudno jednoznacznie wytłumaczyć przyczyny tak długotrwałego milczenia. Czy był to bardziej knebel wewnętrzny, czyli tak zwana niemoc twórcza, czy może raczej ocenzurowanie reżysera przez decydentów naszej kinematografii po skandalu, jaki wybuchł wraz z premierą „Szamanki”? Jedno jest pewne: dzisiaj to koślawe kino ogląda się inaczej. Dość przypomnieć niedawną nowojorską retrospektywę filmów Żuławskiego, zatytułowaną „Od szeptu do krzyku” czy podobny przegląd przed trzema laty na festiwalu Nowe Horyzonty – odbiór był zdecydowanie bardziej entuzjastyczny. Gdyby dziś nakręcono taki film, spokojnie mógłby pojawić się w konkursie wrocławskiego festiwalu. Inna sprawa, że w zestawieniu z takim, na przykład, Tsai Ming-liangiem czy Apichatpongiem Weerasethakulem nie brzmiałby już tak bezczelnie.
Kadr z filmu "Szamanka", fot. YBCA
Nie zapominajmy jednak, że "Szamanka" to film sprzed lat szesnastu. Historia narwanej miłości między studentką nimfomanką (Iwona Petry) a opętanym przez swoje odkrycia antropologiem Michałem (Bogusław Linda) rozminęła się ze swoim czasem, bo zbyt nachalnie próbowała go wyprzedzać. Pomijając gorszący dla wielu seksualny eksces (w żadnym polskim filmie seksualność nie była dotychczas tak oślizła, spazmatyczna – a zarazem tak ekstatyczna), pomijając osławioną mizoginię Żuławskiego (kobieta i mężczyzna w jednostronnej „pedagogicznej” relacji), "Szamanka" proponowała trudny do przełknięcia obraz Polski po ustrojowym przełomie. Polski zdegradowanej, schizofrenicznej, odczłowieczonej. Polski obskurnych dworców, barów mlecznych i sklepów z szyldem „tania odzież zachodnia”. Polski duchowo osieroconej, postkatolickiej, symbolizowanej przez księdza, który wiesza się po ujawnieniu homoseksualnej afery, i przez głównego bohatera, który rozpaczliwie próbuje wznieść się ponad swoją lichą kondycję. „Już jest po Sądzie” – mówi Michał, miotając się po Warszawie początku lat 90., zaludnionej przez meneli i wariatów. Dzisiaj właśnie ten radykalny pesymizm wydaje się najciekawszym aspektem filmu. Dlaczego nie wybrzmiał wtedy?
Dla mnie "Szamanka" jest przede wszystkim zapisem zmagań polskiego artysty z wolnością. Skupiając się zbytnio na testowaniu obyczajowych granic, drażniąc bez opamiętania polskiego kołtuna, Żuławski obnażył mimowolnie słabość tego rodzaju artystycznej postawy. Jego prowokacja wielokrotnie trąci łatwizną, a granicy między tragizmem i komizmem staje się niezamierzenie krucha. Myślę, że cenę za to pobłądzenie płaci dzisiaj wielu polskich twórców, bojących się wejść na ścieżkę Żuławskiego. Dlatego warto odkurzać dawne filmy, by dowiedzieć się, na czym tak naprawdę polega problem z ich „wyklęciem”.