Dla tych, którzy nie zdążyli jeszcze zachwycić się Kate Winslet w mini serialu HBO "Mildred Pierce" – stop. Zanim odpalicie na DVD pierwszy odcinek i natychmiast staniecie po stronie biedniutkiej (ale dzielnej), wyrozumiałej (ale stanowczej) i pracowitej Mildred, która założyła sieć restauracji (od zera!), rozstała się z mężem (bo zdradzał), utrzymywała niewdzięcznego kochanka (zadurzona) i była ślepo zapatrzona w pierworodną, okrutną córkę (matka cierpiąca!) – zastanówmy się, czy nie za łatwo Pani Pierce zdobyła wasze serce.
Jest taki film z 1946 roku znajdujący się, według większości rankingów, wśród arcydzieł kinematografii. Nauka – widocznie wciąż uznawana za aktualną – jaką można wynieść z tej opowieści, zamyka się w stwierdzeniu, iż najlepsze życie to życie średnie. Składają się na nie: średnie zarobki, średnie aspiracje, problemy średnie i średnie marzenia – w sam raz do realizowania za średnie oszczędności i przy średnich poświęceniach (bez naruszania świętości typu: rodzina). Główny bohater porzuca marzenia o studiach i podróżach, zostaje w rodzinnym miasteczku by przejąć średni interes po zmarłym (UKOCHANYM) ojcu. Zapewnia rodzinie średni standard życia, ale wszyscy się kochają, więc pieniądze nie mają znaczenia. Mężczyzna popada jednak w tarapaty finansowe, załamuje się i już ma skoczyć z mostu, kiedy pojawia się anioł proponujący wycieczkę po miasteczku – takim, jakie byłoby pozbawione dobrej ręki bohatera społecznika.
"Mildred Pierce", fot. HBO
Cóż widzą? Nędzne meliny, smutne stare panny, alkohol i zgliszcza moralne. Wstrząsająca wizja uprzytamnia więc bohaterowi, że to dzięki niemu miasteczko się rozwija, a mieszkańcy są szczęśliwi (albo przynajmniej nie są nieszczęśliwi). Akcja filmu rozgrywa się w noc wigilijną, w finale bohater wraz z rodziną śpiewa kolędę. Szczęście więc kwitnie w małym mieście, pod dachem domcia, dzieci kochają tatę, choinka strzela błyskiem bombek. Po co się stąd wychylać, jeszcze się spadnie z mostu. W 1947 roku film ten dostał pięć nominacji do Oscara i chociaż żadna nie zmieniła się w statuetkę sława tej produkcji rosła z roku na rok dzięki stałemu miejscu w bożonarodzeniowej ramówce. „To wspaniałe życie” Franka Capry to najbardziej znienawidzony przeze mnie film ever.
Serial "Mildred Pierce" swój pochód przez telewizję amerykańską zakończył pięcioma nagrodami Emmy i Złotym Globem dla odtwórczyni głównej roli kobiecej. O czym opowiada w swojej najnowszej realizacji Todd Haynes, autor m.in. "Daleko od nieba"? Esencją dotychczasowych recenzji mogłoby być podsumowanie, iż jest to serial o przedsiębiorczej samotnej matce w dobie Wielkiego Kryzysu i klasowego społeczeństwa. Tytułowa bohaterka jest rozdarta między miłością do dziecka, a głupim strachem i poniżającym wstydem przed tym dzieckiem; jest ambitna, ale nie odważna, pracowita, ale nie błyskotliwa. Zakłada własny biznes dopiero kiedy zmusza ją do tego kłamstwo i obietnica złożona córce. Chce być niezależna, ale jedynie po to, aby móc zapewnić to poczucie i „wszystkie ciastka świata” swoim dzieciom. To jest zestaw cech kobiety pozornie wolnej, bo uwiązanej do swojej roli mamusi bolesnej, matki boskiej – nie ludzkiej.
Mildred jest tragicznie kuchenna, a jej zwykłość, cierpliwość, twardość, hardość mają uwieść, pokazując, że my też możemy zaradni & szlachetni zacięcie walczyć z tzw. życiem i robić to wszystko dla bliskich i z głębi serduszka. Mildred ma dawać przykład, że i my – cisi i pracowici – kiedyś będziemy świętować nasze średnie sukcesy kieliszkiem domowego wina, a jak się poszczęści to zaszalejemy i kupimy nowy szlafrok, albo nawet domcio. I będziemy wtedy z siebie dumni, bo to wszystko nasza praca, krew i pot. I dlatego o córce, która żąda luksusów i kpi z pracującej matki, myślimy: sadystka, córka samo zło. Tymczasem to Veda jest cudem – jak okazuje się później – niewiarygodnym talentem. Ona nie musi być pracowita, milutka i cicha, uprzejma, altruistyczna. Spróbujmy chociaż raz nie winić jej za to, że właśnie stanowczość i cynizm umożliwiły Vedzie odkrycie i wykorzystanie własnego talentu, co z tego, że kosztem innych?
Mildred jest przy córce zwykła i bura. Winslet daje tej postaci wypucowaną kuchenną surowość i prostotę, jej bohaterka nigdy nie zachwyca delikatnością czy pięknem – jak Veda. Mildred umie być ładna, ale częściej jest taka sobie. Uwodzi tym, że jest pracowitą myszą. Wykonuje zdecydowane ruchy, bardzo rzadko ma dość, nie wpada w szał, jest po prostu troskliwa, smutna, zmęczona, uśmiechnięta – raz tylko i na chwilę puszczają jej wszystkie hamulce. Mildred to mądra kwoka, nie pretendująca nigdy do wyższych sfer – to byłoby wręcz nieodpowiednie, to byłoby wręcz niewybaczalne w oczach widowni, poprowadzonej tu za rączkę w ten sposób, aby w high class widziała moszczące się w atłasach potwory: bezduszne, piękne i jadowite. „Wyższe sfery” to kombinatorzy, głupi dorobkiewicze, rozpieszczona arystokracja, bezmyślne dzieci. Za co więc lubimy Mildred? Za to, że sprzedaje kurczaki i haruje, zabiegana i zmęczona musi zacisnąć usta, kiedy klientka przypomina jej o tragedii rodzinnej sprzed zaledwie dwóch tygodni. Kocha się Mildred bo udowadnia, że najważniejsza jest uczciwa praca i dobre serce. Kocha się ją, bo dostaje nauczkę, kiedy za dużo pieniędzy wydaje na rozpieszczoną córkę i jej potrzeby. Córka za to nigdy niczego sobie nie odmawia i krytykuje matkę, wykorzystując ją jednocześnie i szantażując emocjonalnie.
I ja właśnie wolę Vedę, bo nigdy w życiu nie chciałabym skończyć jak Mildred, która uprzytamnia sobie w finale ostatniego odcinka, że dobrze jej w domciu i z mężem. Nawet, jeżeli o córce powie „do diabła z nią”, to doskonale wiadomo, że nie Veda, ale Mildred straciła pół życia na realizację utopijnej wizji uszczęśliwienia wszystkich własnym kosztem. Może i zdobyła doświadczenia, ale ich jedynym rezultatem okazał się powrót do punktu wyjścia. Bo przecież mogłoby być gorzej, a w finale przynajmniej nie jest nieszczęśliwa.