Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Ostatnio obudził mnie krzyk sąsiada. Około piątej rano jeden z tych zalanych do kości, mizernych mężczyzn, którzy dzień w dzień chwieją się pod moimi oknami, opowiadając historie o dożywociu lub krzepkich cud-blondynach, ryknął z głębi swojego skurczonego ciałka głosem potężnym i rozpaczliwym: „Kobieta mnie bije! Poddaję się!”. I nagle okazało się, że ja: w swoim białym jak kreda wypucowanym pokoju, i ten wyskubany mieszkaniec zakazanego mieszkania z trzeciego piętra, spotykamy się w tym właśnie dobrym żarcie. Jednak. Ale bez przesady: następnego dnia nie wyłudził ode mnie czterech złotych na wodę brzozową.
To może być kadr ukazujący zachwianego na amen Stanisława Palucha przemawiającego: „A to moja żona – ZO-fia!”, kiedy ktoś mocno zmęczony usilnie próbuje mi się przedstawić na imprezie, na której od każdego czuć spirytus i kebab. To może być „Bardzo mi przykro, inżynier Mamoń jestem”, kiedy ściskam śledziowatą dłoń pana, który przyszedł zaoferować mi fundusz emerytalny. To może być rezolutny refren „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, nucony po cichu, kiedy późnym wieczorem wychodzimy z kina i wszystkie kawiarnie dawno zamknięte, więc pozostaje iść na spacer albo wódkę z gzikiem. To może być „Ja jestem kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boję”, kiedy zastanawiam się, czym przekonać pracodawcę, żeby jednak mnie zatrudnił, na jakimkolwiek stanowisku. „To może być początek pięknej przyjaźni” – kolejny raz myślę, kiedy po raz dziesiąty szukam przez gumtree współlokatora do wynajmowanego mieszkania, a nadzieję tę zwykle po kilku miesiącach kwituje podsumowanie: „jaka piękna katastrofa”. To może być też: „Ale gdzie ty się spieszysz, ale to do domu się spieszysz, kurwa?”, kiedy wściekła przetrząsam torebkę, wyrzucam z niej na chodnik wszystkie rzeczy, żeby w końcu tryumfalnie odnaleźć klucze w kieszeniach płaszcza i wejść do mieszkania, w którym za chwilę zacznę się nudzić. To może być ukrywające zniecierpliwienie „Why so serious?”, przebijające spod mojego nieprzyjemnego spojrzenia, kiedy blada para ubrana w ortalionowe kurtki i buty typu mokasyn wręcza mi periodyk o zielonych pastwiskach raju, usiłując jednocześnie przekonać mnie o rychłym nadejściu końca świata. To może być też tęskne: „addio pomidory, addio ulubione”, kiedy w okolicach października cena za kilogram tego warzywa przestaje być zdrowa.
Irena Iżykowska, Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz w filmie "Rejs" Marka Piwowskiego, fot. Studio Filmowe Tor
Cytaty budują jakąś część pamięci, która na szczęście przypomina o sobie, kiedy robi się zbyt poważnie, zbyt nerwowo, albo kiedy brakuje już argumentów. Nie dają jednak rady na co dzień te z cytowanych myśli, które ozłocone wzniosłością mają uderzyć dzwonem uroczystego podsumowania, mądrzącego się głosu „doświadczenia życiowego”. Przemawianie na poważnie takimi maksymami zawsze będzie po prostu żenujące, no niestety. Tylko przemycane z cytatów dystans i poczucie humoru są naprawdę skutecznym narzędziem. Sprowadzają afery do poziomu nieistotnych wydarzeń, zamieniają stres w śmiech, a wydumane fascynacje i obawy redukują do chwilowych urojeń. Te wszystkie puenty, trzeźwe i chłodne, trafiające w sedno podsumowania, ze stoickim spokojem rozbrajają patos, głupotę i strach. Rozkładają je na małe i nieszkodliwe części pierwsze, wyciszają do zera.
Jeżeli kiedyś zwariuję, to z pewnością od cytatów, które wciąż mi się przypominają i chichoczą w głowie, dojdą jeszcze miny i gesty, które pamiętam z filmów. Obok zdań wypowiadanych przez bohaterów, tkwią one przecież gdzieś w osobnym obszarze pamięci i przypominają się równie nagle, jak cytaty. Szczerze mówiąc, to byłoby bardzo przyjemne oszaleć, choćby odrobinkę, jak Blanche z „Tramwaju zwanego pożądaniem”. Wówczas każdy gest byłby cudzy i idealny, a każde słowo brzmiałoby jakbym była pewna siebie. Do czasu, a więc może lepiej nie. Może przyjemnie byłoby więc oszaleć trochę bardziej – tak, żeby wyładowywać swoją złość jak Żandarm z Saint Tropez: tupać i szarpać, mścić się srogo i wściekle wpadać w ślepą histerię. Jakże przyjemnie byłoby właściwie zwariować totalnie i wyobrażać sobie, że się tańczy jak Brigitte Bardot w „I Bóg stworzył kobietę”, i w dodatku, wyobrażać sobie, że się tak wygląda. Tylko, że na razie wyprawiam takie rzeczy najwyżej bywając w stanie podobnym do mojego sąsiada – wielbiciela „Seksmisji”. Lepiej więc będzie, jeżeli na razie wystarczą mi cytaty, które wielokrotnie już uratowały mnie od zbyt poważnego podejścia do siebie i tzw. rzeczywistości, niezmiennie zabawne i wciąż wybierane z tej samej puli ulubionych. „Po prostu. No, poprzez reminiscencję. Bo jakże może podobać się piosenka, którą pierwszy raz słyszę.”
To może być kadr ukazujący zachwianego na amen Stanisława Palucha przemawiającego: „A to moja żona – ZO-fia!”, kiedy ktoś mocno zmęczony usilnie próbuje mi się przedstawić na imprezie, na której od każdego czuć spirytus i kebab. To może być „Bardzo mi przykro, inżynier Mamoń jestem”, kiedy ściskam śledziowatą dłoń pana, który przyszedł zaoferować mi fundusz emerytalny. To może być rezolutny refren „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, nucony po cichu, kiedy późnym wieczorem wychodzimy z kina i wszystkie kawiarnie dawno zamknięte, więc pozostaje iść na spacer albo wódkę z gzikiem. To może być „Ja jestem kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boję”, kiedy zastanawiam się, czym przekonać pracodawcę, żeby jednak mnie zatrudnił, na jakimkolwiek stanowisku. „To może być początek pięknej przyjaźni” – kolejny raz myślę, kiedy po raz dziesiąty szukam przez gumtree współlokatora do wynajmowanego mieszkania, a nadzieję tę zwykle po kilku miesiącach kwituje podsumowanie: „jaka piękna katastrofa”. To może być też: „Ale gdzie ty się spieszysz, ale to do domu się spieszysz, kurwa?”, kiedy wściekła przetrząsam torebkę, wyrzucam z niej na chodnik wszystkie rzeczy, żeby w końcu tryumfalnie odnaleźć klucze w kieszeniach płaszcza i wejść do mieszkania, w którym za chwilę zacznę się nudzić. To może być ukrywające zniecierpliwienie „Why so serious?”, przebijające spod mojego nieprzyjemnego spojrzenia, kiedy blada para ubrana w ortalionowe kurtki i buty typu mokasyn wręcza mi periodyk o zielonych pastwiskach raju, usiłując jednocześnie przekonać mnie o rychłym nadejściu końca świata. To może być też tęskne: „addio pomidory, addio ulubione”, kiedy w okolicach października cena za kilogram tego warzywa przestaje być zdrowa.
Irena Iżykowska, Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz w filmie "Rejs" Marka Piwowskiego, fot. Studio Filmowe Tor
Cytaty budują jakąś część pamięci, która na szczęście przypomina o sobie, kiedy robi się zbyt poważnie, zbyt nerwowo, albo kiedy brakuje już argumentów. Nie dają jednak rady na co dzień te z cytowanych myśli, które ozłocone wzniosłością mają uderzyć dzwonem uroczystego podsumowania, mądrzącego się głosu „doświadczenia życiowego”. Przemawianie na poważnie takimi maksymami zawsze będzie po prostu żenujące, no niestety. Tylko przemycane z cytatów dystans i poczucie humoru są naprawdę skutecznym narzędziem. Sprowadzają afery do poziomu nieistotnych wydarzeń, zamieniają stres w śmiech, a wydumane fascynacje i obawy redukują do chwilowych urojeń. Te wszystkie puenty, trzeźwe i chłodne, trafiające w sedno podsumowania, ze stoickim spokojem rozbrajają patos, głupotę i strach. Rozkładają je na małe i nieszkodliwe części pierwsze, wyciszają do zera.
Jeżeli kiedyś zwariuję, to z pewnością od cytatów, które wciąż mi się przypominają i chichoczą w głowie, dojdą jeszcze miny i gesty, które pamiętam z filmów. Obok zdań wypowiadanych przez bohaterów, tkwią one przecież gdzieś w osobnym obszarze pamięci i przypominają się równie nagle, jak cytaty. Szczerze mówiąc, to byłoby bardzo przyjemne oszaleć, choćby odrobinkę, jak Blanche z „Tramwaju zwanego pożądaniem”. Wówczas każdy gest byłby cudzy i idealny, a każde słowo brzmiałoby jakbym była pewna siebie. Do czasu, a więc może lepiej nie. Może przyjemnie byłoby więc oszaleć trochę bardziej – tak, żeby wyładowywać swoją złość jak Żandarm z Saint Tropez: tupać i szarpać, mścić się srogo i wściekle wpadać w ślepą histerię. Jakże przyjemnie byłoby właściwie zwariować totalnie i wyobrażać sobie, że się tańczy jak Brigitte Bardot w „I Bóg stworzył kobietę”, i w dodatku, wyobrażać sobie, że się tak wygląda. Tylko, że na razie wyprawiam takie rzeczy najwyżej bywając w stanie podobnym do mojego sąsiada – wielbiciela „Seksmisji”. Lepiej więc będzie, jeżeli na razie wystarczą mi cytaty, które wielokrotnie już uratowały mnie od zbyt poważnego podejścia do siebie i tzw. rzeczywistości, niezmiennie zabawne i wciąż wybierane z tej samej puli ulubionych. „Po prostu. No, poprzez reminiscencję. Bo jakże może podobać się piosenka, którą pierwszy raz słyszę.”
Marta Syrwid
Portalfilmowy.pl
Box Office. “Ted” przebojem także w polskich kinach!
Box Office. Polscy widzowie zakochani w Rzymie.
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024