Pierwsze sceny filmu budzą spory apetyt: oto pustkowia, z ogromną siłą spadająca w dół woda i ktoś na kształt Wygnańca? Uciekiniera? zażywa jakiś preparat, po czym w ogromnych męczarniach spada razem z wściekłą wodą i rozpada się na kawałki; jego DNA ulega rozszczepieniu, by potem zacząć łączyć się na nowo.
Tak, chyba należy rozumieć, zaczęło się życie człowieka na ziemi w myśl coctowskiego mitu.
Kadr z filmu „Prometeusz”, reż. Ridley Scott, fot. Imperial - Cinepix
Wszystko byłoby jak w znanej starszym generacjom idei wielkiego radzieckiego biologa Oparina, któremu Partia nakazała wyeliminować Pana Boga z dzieła kreacji; stąd jego „eksperyment” słynny, który miał wykazać, jak doszło do powstania organicznego życia. Oparin dokonawszy swego eksperymentu, pozwolił Partii ogłosić, że Pana Boga nie ma, nie było i nie będzie, wszak religia jest opium dla ludu. Zatem wszystko byłoby jak u Oparina, gdyby nie to, że u Scotta nad Wygnanym? Uciekinierem? unosi się w niebo jakiś statek kosmiczny, w którym, jak możemy się domyślać, kto trochę tylko zna mitologię grecką, ukryli się bogowie po ukaraniu zbuntowanego giganta. Jest jak ze słynnymi ruskimi babami: jest jedna, w niej następna, w niej jeszcze jedna itp. Zatem są jakieś wyższe istoty, jeszcze kolejna cywilizacja? Bogowie Daenikena?, którzy są ponad Prometeuszem – stworzycielem człowieka. Zresztą na poszukiwanie tegoż wyższego stworzenia wyruszy dzielna i niezmordowana doktor Shaw (Noomi Rapace), co będzie zapewne okazją do nakręcenia kolejnego filmu . Albo już został nakręcony? Bo jak się dowiedziałem, "Prometeusz" jest historią sprzed „Obcego”.
Poszedłem na film zaraz po powrocie z wakacji, pamiętając jako żywo „Obcego”, którego strasznie dawno temu oglądałem z Rotundzie krakowskiej podczas jakiegoś nocnego seansu. Pamiętam tamto napięcie i nagłe wzdrygniecie się sali, kiedy w jakimś najbardziej emocjonującym momencie komuś flaszka (chyba nie od coca-coli?) wysunęła się z ręki i toczyła się po schodach w stronę ekranu. No, ale wtedy jeszcze nie było 3 czy 5D i nikomu w głowie nie śniły się dodatkowe efekty kinowe. Wtedy też kapitan statku (choć tego nie pamiętam) nie był Murzynem i nie nosił jakże swojskiego imienia „Janek”. Wtedy wszystko było inne. Więc kiedy w tarnowskim kinie Marzenie, gdzie tak niezapomniane są pokazy filmowe Tarnowskiego Festiwalu Filmowego, w prawie pustej sali oglądałem w 3D „Prometeusza”, żadna flaszka nie miała szans stoczyć się po schodach.
A po zakończeniu spektaklu tylko jedno zdanie podsumowania tułało się po mojej opustoszałej głowie po ponad dwugodzinnym seansie 3D: „Dzielny Murzyn o imieniu Janek razem z przedstawicielem białej i żółtej rasy idą na śmierć, ratując ziemię przed potencjalną zagładą”. I właściwie niewiele więcej.
W nocy przyszedł silny wiatr. Wichura. Kosmici w realu zaatakowali ze wściekłą siłą.