Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Odchodząca, zapominana, lekko zwariowana na swoim punkcie gwiazda kina niemego i nieudolny, przegrany dla Los Angeles autor scenariuszy czyli – "Bulwar Zachodzącego Słońca" Billy’ego Wildera z 1950 roku.
Oglądam ten film bo:
lubię kino czarno białe;
lubię kino poważne;
lubię kino, które opowiada o ludziach, żyjących na przełomie czasów.
Kadr z filmu "Bulwar Zachodzącego Słońca", fot. AFF
Starą artystkę mało kto pamięta, żyje więc w świecie złudzeń i marzeń o życiu gwiazdy, słodząc sobie zapomnienie jakimś rodzajem życia na niby, strzeżona przed światem przez byłego męża, obecnie kamerdynera-szofera, człowieka do wszystkiego, za murami ozdobnego pałacu, przechadzając się po posadzkach, po których tańczył z nią jeszcze Rudolf Valentino.
Znacie zapewne takich ludzi, którzy żyją w cieniu tańca z Rudolfem Valentino, ludzi, których czas przeminął i nie potrafią sobie z tym faktem w żaden sposób poradzić… Więc rozgaszczają się w resentymentach i nierealnych wizjach „wielkiego powrotu”. Czy to jest jakiś dawny gwiazdor muzyczny, przygrywający dla pieniędzy a małych klubach… Czy jakiś humanista, przedstawiciel zapomnianej szkoły, którego traktuje się jak nieszkodliwego dziwaka… Czy poeta, na którego spotkania autorskie mało kto przychodzi. Nazwisko jego może i znaczyło kiedyś trochę dla kogoś, dzisiaj tych osób, dla których coś ono mówiło, już nie ma. Więc sala świeci pustką, a organizator zręcznie pozwala bohaterowi spotkania powyżywać się we wspomnieniach…
W większości przypadków będzie się on (ona) zachowywał dosyć agresywnie w stosunku do tzw. „nowych czasów”. Będzie utrzymywał, że to one sprzeniewierzyły się dawnym wartościom, „zagubiły coś po drodze”. Będzie napawał się retoryką upadku wartości, niekiedy wytoczy głucho grzmiące działa przeciw „nuworyszom” kultury.
A będzie się zachowywał tak agresywnie, bo musi czymś zapełnić pustą salę.
Oglądając "Bulwar Zachodzącego Słońca", który kończy się i zabójstwem, i popadnięciem w obłęd, zastanawiam się czy to się może skończyć jakoś inaczej (choć skala nieszczęścia nie musi być aż tak spektakularna jak u Wildera: może nią być równie dobrze cynizm lub zgorzknienie).
Ostatnio taką pozytywną odpowiedź przyniosło kino w postaci opowieści o starym rockandrollowcu granym przez Seana Penna ("Wszystkie odloty Cheyenne'a"); pamiętny też był film o podstarzałym piosenkarzu country, który jednak wyszedł na prostą ("Szalone serce", za którą to rolę Jeff Bridges dostał Oscara w 2010). Więc w kinie można.
Ale w życiu?
Jak się z tym pogodzić i udawać, że odchodzi się na zasłużoną emeryturę?
Jak wzbudzić w sobie entuzjazm, głosząc, że „oddaje się ster w młode, silne ręce”?
Oglądam ten film bo:
lubię kino czarno białe;
lubię kino poważne;
lubię kino, które opowiada o ludziach, żyjących na przełomie czasów.
Kadr z filmu "Bulwar Zachodzącego Słońca", fot. AFF
Starą artystkę mało kto pamięta, żyje więc w świecie złudzeń i marzeń o życiu gwiazdy, słodząc sobie zapomnienie jakimś rodzajem życia na niby, strzeżona przed światem przez byłego męża, obecnie kamerdynera-szofera, człowieka do wszystkiego, za murami ozdobnego pałacu, przechadzając się po posadzkach, po których tańczył z nią jeszcze Rudolf Valentino.
Znacie zapewne takich ludzi, którzy żyją w cieniu tańca z Rudolfem Valentino, ludzi, których czas przeminął i nie potrafią sobie z tym faktem w żaden sposób poradzić… Więc rozgaszczają się w resentymentach i nierealnych wizjach „wielkiego powrotu”. Czy to jest jakiś dawny gwiazdor muzyczny, przygrywający dla pieniędzy a małych klubach… Czy jakiś humanista, przedstawiciel zapomnianej szkoły, którego traktuje się jak nieszkodliwego dziwaka… Czy poeta, na którego spotkania autorskie mało kto przychodzi. Nazwisko jego może i znaczyło kiedyś trochę dla kogoś, dzisiaj tych osób, dla których coś ono mówiło, już nie ma. Więc sala świeci pustką, a organizator zręcznie pozwala bohaterowi spotkania powyżywać się we wspomnieniach…
W większości przypadków będzie się on (ona) zachowywał dosyć agresywnie w stosunku do tzw. „nowych czasów”. Będzie utrzymywał, że to one sprzeniewierzyły się dawnym wartościom, „zagubiły coś po drodze”. Będzie napawał się retoryką upadku wartości, niekiedy wytoczy głucho grzmiące działa przeciw „nuworyszom” kultury.
A będzie się zachowywał tak agresywnie, bo musi czymś zapełnić pustą salę.
Oglądając "Bulwar Zachodzącego Słońca", który kończy się i zabójstwem, i popadnięciem w obłęd, zastanawiam się czy to się może skończyć jakoś inaczej (choć skala nieszczęścia nie musi być aż tak spektakularna jak u Wildera: może nią być równie dobrze cynizm lub zgorzknienie).
Ostatnio taką pozytywną odpowiedź przyniosło kino w postaci opowieści o starym rockandrollowcu granym przez Seana Penna ("Wszystkie odloty Cheyenne'a"); pamiętny też był film o podstarzałym piosenkarzu country, który jednak wyszedł na prostą ("Szalone serce", za którą to rolę Jeff Bridges dostał Oscara w 2010). Więc w kinie można.
Ale w życiu?
Jak się z tym pogodzić i udawać, że odchodzi się na zasłużoną emeryturę?
Jak wzbudzić w sobie entuzjazm, głosząc, że „oddaje się ster w młode, silne ręce”?
Krzysztof Koehler
portalfilmowy.pl
Box Office. Dzień Dziecka w kinac
Box Office. Faceci w czerni powracają
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024