Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
A Colin, Firth w samych bokserkach (ale koniecznie w górze od garnituru) jakoś się trzyma na gzymsie hotelu Savoy w Londynie. Przekrada się z pokoju do pokoju, ma się rozumieć. Cameron Diaz, z nieco zmęczoną twarzą (co tam się działo na planie?), to dziewczyna z rodeo w Teksasie, co możecie poznać nie tylko po akcencie (bo możecie nie znać teksańskiego), ale przede wszystkim, aby się wam nie myliło – po tym, że nosi przez większość czasu kowbojski kapelusz, ale przede wszystkim szorty i kowbojskie buty. No i sztywniak Lionel, który jest szefem wydawnictwa number one, a przypomina aparycją może Tomasza Lisa za spory szmat czasu.
Ma być inteligentnie, śmiesznie, wszak coś tam firmują bracia Coen (scenariusz? ale jak to możliwe, skoro film jest remakiem produkcji z lat 60.?) Ma być, ale nie jest, właściwie jest nijak. Raz widownia jest całkowicie usatysfakcjonowana, kiedy leciwa mieszkanka hotelu Savoy idąc do sypialni, puszcza głośnego bąka nieświadoma towarzystwa Colina, który – tu właśnie wkroczył wprost z gzymsu i scenę puszczenia bąka komentuje odpowiednim grymasem.
Cameron Diaz i Colin Firth w filmie braci Coen, fot. Monolith Films
To pierwszy dzień po świętach. Do multikina, a właściwie do handlowej galerii, gdzie multikino się mieści, kolejki wolno podjeżdżających do góry samochodów. Prawdziwe oblężenie. Rejestruję kątem oka rejestracje: cała prawie Małopolska, ale też sporo z regionów kieleckich, trochę ze Śląska. Podjeżdżają zachlapani południowopolskim błotem: opada szyba, wysuwa się ręka, naciska guziczek, wyskakuje bilecik, podnosi się szlaban, zamyka się okno, wjazd. Następny. Potem wyskakują ze swoich prowincjonalnych samochodów (koniecznie Golfy, białe zegary i podrasowane beemwice), gaśnie muzyka; albo trwa trochę dłużej znajome łupanie basów. Dziewczyny w krótkich sukienkach, odstrzelone, chłopaki gotowe do płacenia. Idą szybko, jakby chcieli zostawić za sobą te dwa przystolne dni i zanurzyć w gwarze miejskiej galerii; poprzecierać się w tłumie. Zajrzeć do sklepów; napić się (będą siorbać przez swoje słomki, stając przed wystawami), wybrać się do kina.
Które, w przeciwieństwie do galerii, nie pęka w szwach, zza ściany dochodzą odgłosy z wyprawy hobbitów, niemniej jednak i u nas jest sporo osób; skąd w ludziach taka moc, zastanawiam się, że jeszcze dźwigają naręcza nachos i popcornów, wyposażeni w megakubły z kolą. Oglądają, podśmiewają się, podjadają, popijają. Po lewej siedzi samotny facet, często spogląda na telefon (wyobraźnia pracuje: może pokłócił się z dziewczyną?), po prawej opycha się pucułowata para, na siedzeniach obok reklamówki z reserved.
Colin, swojski safanduła, próbuje z brytyjskim wdziękiem ograć swego pracodawcę-bufona. Sekunduje mu w tym dziewczyna z prowincji o nieco zmęczonej twarzy lekko już starszej kobiety.
Trzymamy kciuki za Colina. Chcemy się trochę pośmiać, wyjść do ludzi, nim wrócimy do naszych domków, które z okien odlatujących po świętach krewnych z Londka, będą jak zawsze wyglądać jak obtłuczone przez czas pudełka z pustaków.
Ma być inteligentnie, śmiesznie, wszak coś tam firmują bracia Coen (scenariusz? ale jak to możliwe, skoro film jest remakiem produkcji z lat 60.?) Ma być, ale nie jest, właściwie jest nijak. Raz widownia jest całkowicie usatysfakcjonowana, kiedy leciwa mieszkanka hotelu Savoy idąc do sypialni, puszcza głośnego bąka nieświadoma towarzystwa Colina, który – tu właśnie wkroczył wprost z gzymsu i scenę puszczenia bąka komentuje odpowiednim grymasem.
Cameron Diaz i Colin Firth w filmie braci Coen, fot. Monolith Films
To pierwszy dzień po świętach. Do multikina, a właściwie do handlowej galerii, gdzie multikino się mieści, kolejki wolno podjeżdżających do góry samochodów. Prawdziwe oblężenie. Rejestruję kątem oka rejestracje: cała prawie Małopolska, ale też sporo z regionów kieleckich, trochę ze Śląska. Podjeżdżają zachlapani południowopolskim błotem: opada szyba, wysuwa się ręka, naciska guziczek, wyskakuje bilecik, podnosi się szlaban, zamyka się okno, wjazd. Następny. Potem wyskakują ze swoich prowincjonalnych samochodów (koniecznie Golfy, białe zegary i podrasowane beemwice), gaśnie muzyka; albo trwa trochę dłużej znajome łupanie basów. Dziewczyny w krótkich sukienkach, odstrzelone, chłopaki gotowe do płacenia. Idą szybko, jakby chcieli zostawić za sobą te dwa przystolne dni i zanurzyć w gwarze miejskiej galerii; poprzecierać się w tłumie. Zajrzeć do sklepów; napić się (będą siorbać przez swoje słomki, stając przed wystawami), wybrać się do kina.
Które, w przeciwieństwie do galerii, nie pęka w szwach, zza ściany dochodzą odgłosy z wyprawy hobbitów, niemniej jednak i u nas jest sporo osób; skąd w ludziach taka moc, zastanawiam się, że jeszcze dźwigają naręcza nachos i popcornów, wyposażeni w megakubły z kolą. Oglądają, podśmiewają się, podjadają, popijają. Po lewej siedzi samotny facet, często spogląda na telefon (wyobraźnia pracuje: może pokłócił się z dziewczyną?), po prawej opycha się pucułowata para, na siedzeniach obok reklamówki z reserved.
Colin, swojski safanduła, próbuje z brytyjskim wdziękiem ograć swego pracodawcę-bufona. Sekunduje mu w tym dziewczyna z prowincji o nieco zmęczonej twarzy lekko już starszej kobiety.
Trzymamy kciuki za Colina. Chcemy się trochę pośmiać, wyjść do ludzi, nim wrócimy do naszych domków, które z okien odlatujących po świętach krewnych z Londka, będą jak zawsze wyglądać jak obtłuczone przez czas pudełka z pustaków.
Krzysztof Koehler
www.portalfilmowy.pl
Box Office. Rekordowy „Hobbit”!
Box Office. Przedświąteczny zastój w kinach
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024