Startująca właśnie 13. edycja T-Mobile Nowe Horyzonty dla
mnie będzie dziesiątą, w której biorę udział. Z pozycji nowohoryzontowego
weterana spoglądam w przeszłość wspominając imprezę i filmy, które odkryłem
dzięki Romanowi Gutkowi i jego ekipie.
Gdy w 2001 roku Nowe Horyzonty startowały w Sanoku, ja na
miejsce letniej festiwalowej eskapady wybrałem Kazimierz, gdzie przyciągnęła
mnie duża wystawa Stasysa Edrigieviciusa. Dopiero
rok później, słysząc zachwyty nad imprezą Romana Gutka, wsiadłem w pociąg i
przemierzyłem całą Polskę, by pierwszy raz w życiu stanąć na cieszyńskim rynku
i wziąć udział w wielkim święcie kina. Magnesem dla mnie był wówczas Takeshi Kitano – dopiero odkrywany w Polsce japoński twórca, którego filmy krążyły wśród
wtajemniczonych w tzw. drugim obiegu.
To był zupełnie inny Cieszyn niż dzisiaj.
Na łączących, rozdzielone rzeką polsko-czeskie miasteczko, mostach dumnie prężyły
się jeszcze graniczne posterunki i umundurowani celnicy skrupulatnie kontrolujący
przekraczających granicę. Rzeczonymi mostami można było przechodzić jedynie w
jedną stronę i nikt nie przypuszczał wówczas, że za parę lat to wszystko
zniknie, a do ugaszenia pragnienia czeskim piwem nie będzie potrzeba już
paszportu i stania w kolejce. Nowe Horyzonty starały się zresztą łączyć oba
miasta – zarówno przez organizację części pokazów w kinie w rynku Ceskiego
Tesina, na zamienionej w kinową halę tamtejszym lodowisku, jak i w położonym na
uboczu Těšínskim Divadle czyli Teatrze, jak i różnego rodzaju akcje
artystyczne. Doskonale pamiętam (choć nie wiem z której edycji) linowy most
rozpięty nad Olzą, po którym można było przemieścić się na czeską stronę. Stojący
pod drzewami, na których go rozpięto, celnicy sprawdzający paszporty wzbudzali
niezwykłą wesołość.
Do Cieszyna wracałem jeszcze dwukrotnie, w 2004 i 2005 roku,
by odkryć twórczość Kim Ki-duka (reakcji publiczności na sceny z haczykami na
ryby z jego "Wyspy" chyba nigdy nie zapomnę), dać się wciągnąć w
surrealistyczny świat "Cremastera" Mathew Barneya i zauroczyć wypełnionymi
piwem nogami Isabelli Rosselini w "Najsmutniejszej muzyce świata" Guya Maddina.
Przeżyć znakomite koncerty Otomo Yoshihide's New Jazz Ensamble i Shibusashirazu Orchestra w festiwalowym amfiteatrze,
dać się uwieść rozpiętości głosu Meredith Monk, a także odkryć przerażający
horror Fabrice’a du Welza "Kalwaria". Z żalem żegnałem ten Cieszyn z 2005 roku,
gdy Roman Gutek zapowiedział przenosiny do Wrocławia. I podążyłem za nim. Choć miłość
do Cieszyna sprawiła od tego czasu regularnie bywam nad Olzą na Kinie na
Granicy.
Nowe Horyzonty 2006, fot. Rafał Pawłowski
Pierwszy Wrocław okazał się
rozczarowaniem. Rozrzucony po mieście festiwal (klubem NH był wówczas położony
na uboczu Browar Mieszczański) jakoś zagubił się w gwarze stolicy Dolnego
Śląska. Z perspektywy widać, że potrzebował czasu, by w nią wrosnąć. A może to
ja potrzebowałem czasu na aklimatyzację? Po latach we wspomnieniach nie zostało
mi zbyt wiele filmów – głównie te, które potem trafiły do kin: "Dziesięć czółen" Rolfa de Heera, "Transylwania" Tony'ego Gatlifa, "Lot 93" Paula Greengrasa czy "Wiatr
buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha oraz wspaniała retrospektywa i wystawa Siergieja Paradżanowa.
W 2007 roku było o wiele lepiej. Jechałem na NH skuszony
przede wszystkim retrospektywą Hala Hartleya, którego ze dwa filmy udało mi się
kiedyś obejrzeć, bo przemknęły ukradkiem przez polskie ekrany. Wróciłem z dwoma
znakomitymi odkryciami – świetnym mockumentem "AFR" Mortona Hartza Kaplersa (do
dziś pozostaje w mojej Złotej Dziesiątce Nowych Horyzontów) i "Dziedzictwem" Temura i Geli Babluanich. Pamiętam też, że jeszcze rok później z moją ówczesną
dziewczyną spieraliśmy się o "Ciche światło" Carlosa Reygadasa. No i festiwal
zamknął kapitalny "Control" Antona Corbijna. Z kolejnego, 2008 roku pamiętam
przede wszystkim Maorysów, których powitanie "Kia ora" zdobiło
festiwalowy t-shirt. Program miał parę mocnych punktów (m.in. "Chelsea in
rocks" Abla Ferrary), choć specjalnie nie zachwycił. Może dlatego, że chodziłem
przede wszystkim na pozycje konkursowe – a te z roku na rok sięgały coraz bardziej
poza horyzont. Poczułem się zmęczony i… rok później odpuściłem. I już w trakcie
NH 2009 strasznie żałowałem. Dlatego wróciłem w 2010.
Gutek znacząco poprawił wówczas
jakość obsługi. Wychodząc naprzeciw narzekającym na kolejki widzom wprowadzono
rezerwację miejsc. Wreszcie był czas na obiad i piwo między seansami. Odkryciem
festiwalu był dla mnie Australijczyk Philippe Mora, który zachwycił mnie campowymi, żonglującymi konwencjami i pełnymi humoru komediami, w których
sięgał m.in. po Adolfa Hitlera. Muzyczne zmysły rozpalił zaś koncert tureckiej Baba Zuli. Na Mike’a Pattona, który grał na rozpoczęcie imprezy, nie dostałem
biletu.
Terry Gilliam na Nowych Horyzontach, fot. Rafał Pawłowski
W 2011 do Wrocławia zawitał Terry
Gilliam i to było naprawdę COŚ. Nie wpadł jak gwiazda na chwilę, by
kurtuazyjnie powiedzieć parę słów i rozdać kilka autografów. Siedział na Nowych
Horyzontach prawie przez cały festiwal i chętnie dzielił się z widzami swoimi
przemyśleniami. Konkurować z nim mogły jedynie Midnight Movies i japońska erotyka spod znaku Pinku Eiga.
Rok temu planowałem wyjazd do
Wrocławia przede wszystkim dla retrospektywy Ulricha Seidla. Ostatecznie powód
się zmienił – pod koniec czerwca organizatorzy złożyli mi propozycję prowadzenia
rozmów z gośćmi retrospektywy Studia im. Karola Irzykowskiego, o której
napisałem esej do festiwalowego katalogu. Pierwszy raz pojechałem więc w nowej
roli. Wróciłem będąc pod wrażeniem „Pokoju 237” - Rodneya Aschera, który z pomocą filmowych freaków rozebrał na czynniki pierwsze „Lśnienie” Stanleya Kubricka.
W tym roku w katalogu jestem autorem sekcji poświęconej szwajcarskim dokumentom muzycznym. Jej gościem we Wrocławiu będzie m.in. legendarny Dieter Meier z grupy Yello. Polecam Wam dokument o nim, oraz zrealizowanego przez niego fabularnego "Lightmakera", w którym główną rolę zagrał Zbigniew Zamachowski. Poza tym, jak zawsze, mam
nadzieję na jakieś interesujące odkrycia. Do zobaczenia we Wrocławiu.