Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Aktorzy Polscy
Filmowcy Polscy
Ten rok w polskim kinie należy do filmu historycznego. Zaczęło się od "W ciemności" Agnieszki Holland i „Róży” Wojciecha Smarzowskiego, kilka tygodni temu premierę miała "Obława" Marcina Krzyształowicza, a w tym momencie na ekrany wchodzi "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego. Co znamienne, wszystkie te tytuły uciekają od dominującej do niedawna formuły eposu w stronę kina konfrontującego jednostkę z rzeczywistością. Demitologizują historię, stawiając niełatwe pytania i dotykając momentami tematów bolesnych i kontrowersyjnych.
Ten swoisty nowy prąd w polskim kinie historycznym (zapoczątkowany przez „Czarny czwartek” Antoniego Krauze) prowokuje do postawienia pytania związanego z przypadającym na 11 listopada Święto Niepodległości. Pytani o ten moment polskiej historii scenarzyści i reżyserzy zbywają temat machnięciem ręki. 11 listopada poza przyjazdem Piłsudskiego do Warszawy nic się nie wydarzyło, a święto państwowe ustanowiono dopiero w 1937 roku. Wcześniej przez 17 lat obchodzono datę 7 listopada, kiedy to w Lublinie ukonstytuował się Tymczasowy Rząd Ludowy. Oczywiście wydarzenia te i Piłsudski mają swoje miejsce w polskim filmie. Najobszerniej postać marszałka w 2001 roku sportretował Andrzej Trzos-Rastawiecki w ośmioodcinkowym serialu. „Marszałek Piłsudski” to dzieło pomnikowe. Próżno w nim szukać bohatera z krwi i kości. Z Piłsudskim socjalistą, kobieciarzem (dla zawarcia kolejnych małżeństw zmieniał wyznania) i autokratą kino polskie raczej prędko się nie zmierzy. Ale być może wcale nie musi. 11 listopada to dziś konfrontacja pewnych postaw i w tym szukałbym tematów dla kina.
W niedzielne popołudnie ulicami Warszawy przejdą cztery manifestacje. Swoje pojmowanie polskości demonstrować będą m.in. członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego, a także protestujący przeciwko ich skrajnie prawicowej, nacjonalistycznej i podszytej antysemityzmem próbie zawłaszczania tego święta przedstawiciele środowisk lewicowych. Gdy obserwuję narastające w mediach przedniedzielne napięcie, przypomina mi się film Julii Loktev „Dzień noc dzień noc” – historia młodej samobójczyni, która krąży z plecakiem po Nowym Jorku z zamiarem zdetonowania na Times Square ładunku wybuchowego. Jako widzowie stajemy się powiernikami jej myśli i stresu towarzyszącego mającej nastąpić kulminacji. I choć mam nadzieję, że po Krakowskim Przedmieściu 11 listopada nie będzie krążył nikt z bagażem wypełnionym trotylem, to trudno zapomnieć, do jakich zamieszek doszło na stołecznych ulicach rok temu.
Co dzieje się w głowach ludzi po obu stronach tej polsko-polskiej barykady? Czy jest miejsce na dialog? – to pytania, które powinno zadać polskie kino. Najlepiej w formie jakieś prostej historii – jak ta u Loktev. Kilka lat temu o pokrewną tematykę delikatnie otarł się w swoim debiutanckim filmie „Środa, czwartek rano” Grzegorz Pacek, którego jednak bardziej interesowały osobiste problemy bohaterów niż pytanie o ich stosunek do korzeni. Temat uważam za otwarty.
Ten swoisty nowy prąd w polskim kinie historycznym (zapoczątkowany przez „Czarny czwartek” Antoniego Krauze) prowokuje do postawienia pytania związanego z przypadającym na 11 listopada Święto Niepodległości. Pytani o ten moment polskiej historii scenarzyści i reżyserzy zbywają temat machnięciem ręki. 11 listopada poza przyjazdem Piłsudskiego do Warszawy nic się nie wydarzyło, a święto państwowe ustanowiono dopiero w 1937 roku. Wcześniej przez 17 lat obchodzono datę 7 listopada, kiedy to w Lublinie ukonstytuował się Tymczasowy Rząd Ludowy. Oczywiście wydarzenia te i Piłsudski mają swoje miejsce w polskim filmie. Najobszerniej postać marszałka w 2001 roku sportretował Andrzej Trzos-Rastawiecki w ośmioodcinkowym serialu. „Marszałek Piłsudski” to dzieło pomnikowe. Próżno w nim szukać bohatera z krwi i kości. Z Piłsudskim socjalistą, kobieciarzem (dla zawarcia kolejnych małżeństw zmieniał wyznania) i autokratą kino polskie raczej prędko się nie zmierzy. Ale być może wcale nie musi. 11 listopada to dziś konfrontacja pewnych postaw i w tym szukałbym tematów dla kina.
W niedzielne popołudnie ulicami Warszawy przejdą cztery manifestacje. Swoje pojmowanie polskości demonstrować będą m.in. członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego, a także protestujący przeciwko ich skrajnie prawicowej, nacjonalistycznej i podszytej antysemityzmem próbie zawłaszczania tego święta przedstawiciele środowisk lewicowych. Gdy obserwuję narastające w mediach przedniedzielne napięcie, przypomina mi się film Julii Loktev „Dzień noc dzień noc” – historia młodej samobójczyni, która krąży z plecakiem po Nowym Jorku z zamiarem zdetonowania na Times Square ładunku wybuchowego. Jako widzowie stajemy się powiernikami jej myśli i stresu towarzyszącego mającej nastąpić kulminacji. I choć mam nadzieję, że po Krakowskim Przedmieściu 11 listopada nie będzie krążył nikt z bagażem wypełnionym trotylem, to trudno zapomnieć, do jakich zamieszek doszło na stołecznych ulicach rok temu.
Co dzieje się w głowach ludzi po obu stronach tej polsko-polskiej barykady? Czy jest miejsce na dialog? – to pytania, które powinno zadać polskie kino. Najlepiej w formie jakieś prostej historii – jak ta u Loktev. Kilka lat temu o pokrewną tematykę delikatnie otarł się w swoim debiutanckim filmie „Środa, czwartek rano” Grzegorz Pacek, którego jednak bardziej interesowały osobiste problemy bohaterów niż pytanie o ich stosunek do korzeni. Temat uważam za otwarty.
Rafał Pawłowski
portalfilmowy.pl
Box Office. James Bond po raz trzeci na topie!
Box Office. „Skyfall” niezwyciężone.
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2023