Podobno Rebecca Frayn potrzebowała 3 lat żeby pozbierać wiadomości, potrzebne jej do skonstruowania scenariusza biograficznego filmu poświęconego birmańskiej laureatce pokojowej Nagrody Nobla, Aung San Suu Kyi. Wreszcie uznała, że ma ich wystarczająco dużo by stworzyć wiarygodną postać. Myliła się. Film „The Lady”, wyreżyserowany przez Luca Bessona, jest pusty jak wydmuszka a jego główna bohaterka pozostaje dla naszych emocji tajemnicą.
Dawno już w kinie nie słyszałem tak głośno szeleszczącego papieru a głowa tak bardzo nie bolała mnie od pustych deklaratywnych kwestii patriotycznych, choć to przecież nie film amerykański. Poszukujący dramaturgii twórcy zdecydowali się na ruch desperacki: głównym bohaterem filmu uczynili nie pozostającą od lat w areszcie domowym w Rangunie noblistkę, lecz jej męża, poczciwego profesora z Oxfordu, wychowującego w Anglii ich dwóch synów. Co sprawiło, że wydał im się tak atrakcyjny? Zachorował na raka. Tak, naprawdę – to historia jego choroby okazała się klamrą formalną i emocjonalną filmu. Tu znaleziono sposobność, by wycisnąć trochę łez – najpierw na pięknej twarzy grającej birmańską noblistkę Michelle Yeoh, a potem – w kalkulacji reżysera – także na naszych. W moim przypadku ten pomysł nie wypalił, bo psychologiczna fastryga okazała się zbyt widoczna, bym uległ wzruszeniu.
Michelle Yeoh jako Aung San Suu w filmie "Lady", fot. Monolith
Paradoksalnie film "Lady" potwierdza to, co powiedział jeden z wysokich oficerów junty planując działanie mające pozbawić Suu Kyi społecznej siły. Otóż wpadł on na pomysł by zamknąć ją w areszcie domowym, odcinając od świata i ludzi. Po jakimś czasie wszyscy o niej zapomną – zapewniał swojego dowódcę. I choć świat nie zapomniał o Suu Kyi a nawet przyznano jej nagrodę Nobla, to jednak stała się dla niego postacią plakatową, ideologicznie czystą i wyrazistą, ale jako człowiek nieznaną. Ściany aresztu zrobiły swoje: ani jej zwolennicy, ani filmowi apologeci nie wiedzą jak naprawdę się czuje, o czym myśli, jakie ma słabości, wahania, skąd czerpie siłę. Wystarczy im jej dwuwymiarowy kontrast i definicja dobra przyczepiona niczym tasiemka do przegubu ręki. Zaś my, w tym retorycznym świecie słusznej sprawy, czujemy się nieco niepewnie. Niby wzruszeni ale po wierzchu. Niby zamyśleni ale bez głębszych refleksji. Niby zachwyceni, ale na krótko.
Luc Besson przekonał się przy tej okazji, że dobrymi chęciami i w filmie brukuje się piekło… straconej szansy.