A więc potwierdziły się najgorsze obawy: film "Kac Wawa" jest nieudany tak bardzo, że aż domaga się nieprzechodzenia nad nim do porządku dziennego. Uważam, że krytycy, których nie zaproszono na pokazy prasowe (dystrybutor przezornie ich nie zorganizował) powinni zmusić się, by kupić bilety i zobaczyć film po to, aby go potem szczegółowo zrecenzować.
Powinni to zrobić również filmoznawcy (czyli naukowcy), by przy użyciu wszystkich dostępnych sobie narzędzi przeprowadzić solidną analizę artystyczną i wykazać, na czym polega podłość gatunkowa „Kaca”. To ważne, bo rodzimi filmożercy powinni ZOSTAĆ POINFORMOWANI na przykładzie tego filmu, co jest złe a nawet niebezpieczne dla kultury powszechnej w takich produkcjach.
"Kac Wawa" fot. Syrena Films
Niedawno miałem okazję rozmawiać przed kamerami telewizji z jednym ze scenarzystów „Kaca Wawa”, Piotrem Czają. Pojawił się po to, żeby bronić swego filmu, przekonany o tym, że moja krytyka jest nieuprawniona, bo przecież nic złego w nim nie ma: ani przesadnej golizny, ani zbyt wielu przekleństw, ani nawet nieprawdy o bohaterach. Aktorzy grają dobrze, a nawet świetnie, publiczność (co prawda niezbyt liczna) nawet czasami się śmieje i twierdzi, że ten film to po prostu „samo życie”…
Patrzyłem na pana Piotra ze zdumieniem i niedowierzaniem. On był naprawdę przekonany, że wszystko jest OK, albo prawie OK. Nie było w nim ani krzty cynizmu, czy pragnienia manipulowania gustami widzów dla osiągnięcia zysku. Okazał się etycznie czysty jak łza…
Gdzie więc leży problem? Kto jest winny tej artystycznej wywrotki i pociągnięcia w przepaść zdolnych przecież aktorów: Szyca, Gąsiorowskiej, Karolaka, Pawlickiego czy Bohosiewicz? Teraz jestem już pewien: pretensję powinniśmy mieć do producentów. To oni wyłowili scenariusz Czai, napisany na potrzeby produkcji offowej, niskobudżetowej, półamatorskiej. Miał się nazywać „Dwa dni rozpusty” i opowiadać o poznańskim półświatku gangstersko-prostytucyjnym w duchu karykatury wewnątrzśrodowiskowej. Kto wie, być może byłoby to nawet śmieszne dla samych zainteresowanych, którzy w krzywym zwierciadle zobaczyliby siebie?
Ale producenci (Syrena Films i Jacek Samojłowicz), przechwycili scenariusz, zmienili mu tytuł na "Kac Wawa", żeby swoją produkcję skojarzyć z hollywoodzkim przebojem komediowym, pozmieniali szczegóły, dodali wielkomiejskie bibeloty warszawskie (amerykańska limuzyna-jamnik, sztuczna palma, promocyjne efektowne obrazki z życia nocnego na Nowym Świecie i pod Pałacem Kultury) oraz zatrudnili aktorów o gorących nazwiskach. Zrobili więc wszystko, by do kin przyciągnąć szeroką, złaknioną komercyjnego przeboju widownię… Wszystko, poza napisaniem scenariusza od nowa, bo ten kupiony od Piotra Czai po prostu się do tego nie nadawał i zatrudnieniem reżysera sprawniejszego warsztatowo niż Łukasz Karwowski, który rozłożył się prawie na każdym elemencie swego filmu po kolei.
Producenci schrzanili swoją robotę! Za małe pieniądze kupili worek soli wypadowej i sądzili, że przesypując ją do efektownej pseudo-hollywoodzkiej solniczki zrobią takie kokosy jak owi kujawscy oszuści. Filmowa afera solna szybko jednak wyszła na jaw! Krytycy i filmoznawcy – poczujcie się teraz prokuratorami polskiego życia filmowego: przystąpcie do czynności urzędowych!