Pewna moja znajoma napisała na tablicy Facebooka, że nie podobał jej się film “Mój tydzień z Marilyn”, bo nie było w nim ekscesów. Zastanowił mnie ten zarzut. Czyżby świadczył on o ostatecznej tabloidyzacji gustów współczesnych kinomanów, oczekujących od filmów sensacji, skandali a przynajmniej wyrazistej, brawurowej publicystyki? Czy hasło “Marilyn Monroe” zawsze musi się kojarzyć z ekstremalnymi emocjami, alkoholem, lekami i samobójstwem? Czy nie ma już miejsca na przyjrzenie się jej aktorstwu, wsłuchanie w jej lęki, poczucie na policzku jej oddechu?
Nawet jeśli trochę mnie poniosło z tym oddechem, bo to by już było pewnie kino 5D, to ze słów się nie wycofuję, tylko proszę o przyłożenie do nich miary metafory. Eksces stępia zmysły, paraliżuje czucie, blokuje serce i umysł. Eksces - jeśli nie jest tylko chwilową prowokacją - zabija sztukę. Więc moim zdaniem to dobrze, że w filmie “Mój tydzień z Marilyn” nie ma ekscesów. Znajomej z Facebooka napiszę, że argument, który przedstawiła nie jest zarzutem, lecz pochwałą...
Kadr z filmu "Mój tydzien z Marilyn", fot. Forum Film
Gdy na ekranie pojawia się Michelle Williams w roli Marilyn Monroe (Złoty Glob za tę rolę i nominacja do Oscara), po sali idzie szmer: czy ona jest do niej podobna? Zdumiewające zjawisko – drobniutka, lekko pucołowata aktorka bardziej przypomina młodą Mię Farrow, niż seks-bombę lat 50. o platynowych włosach, karminowych wargach i tyłeczku ruchliwym jak u małego sznaucerka, a jednak udaje jej się wywołać wrażenie jakby na ekranie ukazał się powidok Marilyn, stworzony z maleńkich kropelek emocji, mieniących się trochę neurotycznie w chłodnej i wilgotnej aurze londyńskiego studia filmowego.
Bo ten film to ujmująca swoją delikatnością impresja na temat tego, jak Marilyn Monroe była postrzegana przez swoich bliższych i dalszych współpracowników wtedy, gdy znajdowała się u szczytu kariery (1956 rok). Konfrontacja jej intuicyjnego aktorstwa z solidnym ale zimnym warsztatem Laurence'a Oliviera na planie "Księcia i aktoreczki" musiała doprowadzić do szoku obie strony. Oglądając film, przeżywamy ów szok razem z nimi.... Aktorstwo Michelle Williams w roli Marilyn zachwyciło mnie jednoczesną precyzją i kruchością. Zaś styl narracji filmu przypomniał wysmakowany debiut Toma Forda – „Samotnego mężczyznę”.
Delikatny, neurasteniczny wizerunek Marilyn może się wydać interesujący i zaskakująco trójwymiarowy wszystkim tym, którzy dostroją swój nastrój do języka filmu. Ci, którym się to nie uda, pozostaną skonfudowani, że TA Marilyn nie jest tą, którą zapamiętali z popularnych śladów jej legendy; zamiast wibrującej kreacji zobaczą wtedy niewyraźne naśladownictwo. Nie dadzą się uwieść filmowi. Rozumiem jednych i drugich, choć sam należę do tych, którym tym razem ułożył się piękny portret z gwiezdnego pyłu…