Woody Allen jako posmutniały obserwator naszych czasów? Chociaż przed kamerą wciąż próbuje nas bawić, wyczuwa się w nim gorycz i wycofanie. Może dlatego coraz częściej zamiast szarpać i drwić, głaszcze nas jak kota - pod włos? Duża część widzów to lubi: pręży się i mruczy, gdy stary prześmiewca z Manhattanu przygotowuje kolejne europejskie desery – słodkie i niekonieczne, ale dekoracyjne niczym lody ambrozja. Szczytem tego allenowskiego scukrzenia był jego poprzedni film – "O północy w Paryżu". Pocztówkowo magiczny i aż migający od częstego puszczania oka.
Ale we wchodzących właśnie na ekrany „Zakochanych w Rzymie” już tego nie ma. Sytuacja okazała się na tyle poważna, że reżyser postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i po pięciu latach przerwy sam wystąpił w jednej z głównych ról. Na szczęście! 76-letni mistrz miał powód, żeby osobiście spojrzeć nam w oczy: rozklekotani aplauzem, skompromitowaliśmy się na całego, a właściwie w naszym imieniu zrobili to ci widzowie, na których testował tytuł nowego filmu – „The Bop Decameron”. Pewnie chodziło mu o luźne, „jazzowe” nawiązanie do literackiego arcydzieła renesansu „Dekamerona” Giovanniego Boccaccia czyli napisanego w XIV wieku zbioru 100 opowiadań, które w ciągu 10 dni (z grec. deka hemeron = dziesięć dni) opowiada sobie dla zabicia czasu grupa 10 szlachetnie urodzonych obywateli. Głównym tematem opowiadań jest miłość.
Kadr z filmu "Zakochani w Rzymie", fot. Kino Świat
W filmie Allena mamy kilka nieprzecinających się historii z miłością w tle, więc skojarzenie było jak najbardziej na miejscu, tylko że widzowie go nie zrozumieli, bo… nie znali „Dekamerona”. O tempora, o mores! – zakrzyknął pewnie stary kpiarz i postawił na nas krzyżyk, zrezygnował z walki. Głupiście moi drodze więc miejcie sobie tytuł tak banalny, że aż się nie chce go zapamiętywać – „To Rome with Love”. Doszło do tego, że kto wie, czy tłumaczenie na polski nie dodało tym razem tytułowi trochę wyrazu!
A jednak "Zakochani w Rzymie" należy do tych filmów, które się Allenowi udały. Zamiast nawiązania do „Dekamerona” mamy nieoczekiwany flirt z surrealizmem spod znaku Luisa Bunuela i jego "Dyskretnego uroku burżuazji". Subtelny flirt bez pretensji do czegokolwiek (co przeszkadzało mi w "O północy w Paryżu"), za to zostawiający trochę miejsca na draśnięcie społecznym i antycelebryckim pazurem. Wśród aktorów zabłyśli: Penelope Cruz w roli ulubionej w środowisku rzymskich prawicowców prostytutki, Roberto Benigni jako gwiazdor znany z tego, że jest znany oraz Alec Baldwin jako jednoosobowy antyczny chór komentujący wydarzenia. No i Woody Allen, który raz jeszcze udowodnił, że wszystkie jego filmy są tak bardzo z niego i o nim, że brak jego osoby w obsadzie odbiera im wszelki smak.
Moją ulubioną sceną okazała się stworzona na życzenie granego przez Allena bohatera awangardowa inscenizacja słynnej arii z „Pajaców” Leoncavalla. Tenor, który osiąga czyste dźwięki tylko wtedy, gdy kąpie się pod prysznicem, rozbawił mnie do łez.