PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Tak właśnie kończą libertyni uzależnieni od kina. Z bananem na ustach przy półce z przecenami, albo grzebiąc w brudnym koszyku z DVD, mającym więcej zarazków niż małpa "Epidemii". To jednak i tak lepiej niż egzystencja w świecie Lenny'ego Browna.

Znacie to uczucie, gdy z niewytłumaczalnych powodów decydujecie się skręcić w jakąś aleję i doświadczacie niemal objawienia? Nie? Ja też go nie znam, ale udało mi się ostatnio doświadczyć czegoś, co można porównać do tego uczucia. Zupełnie przypadkowo zajrzałem do sieciowego medialnego marketu, który nie jest podobno dla idiotów (chodzę tam w celu leczenia kompleksów, rzecz jasna), by zabić kilka zbędnych minut mojego życia. Od kiedy zajmuję się profesjonalnie recenzjami filmowymi, mam szczęście kupować mniej płyt DVD, gdyż są mi dostarczane w ramach promocji przez dystrybutorów. Jednak zdarza mi się jeszcze ulec pokusie powiększenia mojej kolekcji, którą ratowałbym z płonącego domu szybciej niż zdjęcia rodzinne. Wchodzę więc do miejsca będącego dla kinomana tym, czym burdel dla seksoholika albo Maroko dla wielbiciela grudek "czekolady", mijam bez większego zainteresowania półkę z wyprzedażami i nagle czuję uderzające ciepło płynące od stóp do głowy. Wyświechtane wyrażenie "nie wierzę własnym oczom" zaczyna nabierać w końcu prawdziwego znaczenia.



Kilka miesięcy temu na tym portalu Michał Oleszczyk przypomniał o istnieniu filmu "Jeden fałszywy ruch", perełki z początku lat 90., zupełnie zapomnianej, albo nawet nieznanej kinomanom. Po jego tekście szukałem tego filmu w ukochanym Amazonie i miałem zamiar sprowadzić go z kilkoma innymi, mało znanymi dziełami, których znajomościom mógłbym się chwalić potem z wyższością na blogu. I nagle w olsztyńskim sklepie widzę polecany przez libertariańskiego krytyka film. Stoi. Tak po prostu. Nie ruszony przez nikogo w kilku kopiach. Za 16,99 zł. Biorę płytę do ręki z wypiekami na twarzy, jakby ktokolwiek miał mi ją zabrać. Czuję się jak bohaterowie filmów o złodziejaszkach, którym udaje się zwędzić skarb, i z szelmowskim uśmieszkiem uciekają ciemnymi korytarzami. W końcu 16,99 zł za taki film to jak kradzież. Nieprawdaż? Tak właśnie kończą libertyni uzależnieni od kina. Z bananem na ustach przy półce z przecenami, albo grzebiąc w brudnym koszyku z DVD, mającym więcej zarazków niż małpa "Epidemii". Ale cóż, to uzależnienie aż tak nie boli.

A propos uzależnień..., no dobra żartuję, cały powyższy wywód jest po to, by napisać tekst o tym konkretnym filmie, ...a więc tuż obok filmu z najlepszą rolą Bila Paxtona leży film inny. Chodzi o "The Boost" ("Zastrzyk energii") którego dziwnym trafem nie miałem okazji wcześniej oglądać. Jakie wrażenia po pierwszym seansie? Niech idzie się bujać "Las Vegas Parano" (ten film podobał mi się tylko po spożyciu włoszczyzny Holandii), "Trainspotting" z dworca ZOO oraz pretensjonalny i napuszony "Requiem dla snu". Bye, bye Mr. Soderbergh ze swoim "Traffic". Tego uzależnienia nie przetrwałby chyba nawet bosky Leo z adaptacji ćpuńskiej powieści Jima Carrolla. Dziś film Harolda Beckera, autora m.in. świetnego "Morza miłości", nie jest wymieniany nawet w zestawieniach najlepszych filmów o narkotykach, choć jest w nim infantylne "Go" i kilka innych pomyłek. No, ale skoro nie ma w nich arcydziełka Abla Ferrary "Uzależnienie", to Becker nie musi się czuć osamotniony. Na szczęście najwięksi poznali się na tym obrazie od razu. Roger Ebert dał mu trzy i pół gwiazdki na cztery możliwe. Jego zdaniem film to jeden z najbardziej przerażających i przekonujących wizji uzależniania w kinie. Trudno nie podzielać opinii krytyka.


Kadr z filmu "Zastrzyk energii" Harolda Beckera, na zdj. Sean Young i James Woods

Dlaczego akurat ten film tak bardzo działa na widza? Zdaje się, że dlatego, iż jest o każdym z nas. Nie jest to opowieść o mieszkańcach getta, gangsterach czy nastolatkach lubiących eksperymentować z dragami. Becker opowiada o podrzędnym handlarzu nieruchomościami Lennym Brownie (oscarowa rola Jamesa Woodsa, który nigdy nie został zaszczycony przez Akademików) i jego żonie Tish (Sean Young), którzy dostają niespodziewanie szansę życia. Przenoszą się do Kalifornii i tam zaczynają egzystować na szczytach drabiny społecznej. Z dnia na dzień stają się posiadaczami willi z basenem, drogich samochodów oraz kokainowego uzależniania. No tak, ktoś powie: banalna historia. Ile razy to widzieliśmy w filmach o nagłej sławie gwiazd, Adamski? Ile razy opowiadano nam o celebrytach, którzy nie znieśli sukcesu bez jego mroków, panie recenzencie? No cóż, zamierzam się bronić przed wydumanym czytelnikiem, który zarzuca mi niespójność myślenia. Tym razem, drogi wydumany przyjacielu, dostajemy inną historię. Becker powoli, niemal z pietyzmem pokazuje, jak narkotyki zniewalają kochające się niegdyś małżeństwo. Bez fajerwerków i zbędnego moralizowania dostajemy obraz rozpadających się wewnętrznie ludzi, którzy dla narkotyków ryzykują życie własnego nienarodzonego dziecka. Kokaina żywcem pożera "ordinary man" niczym wódka ojca "Wodza" z powieści Kesseya. Pozbawia ich honoru, godności i w końcu człowieczeństwa. Na dodatek ta historia nie ma happy endu jak większość "ćpuńskich" filmów. Część scen, dzięki doskonałej aktorskiej symbiozie Woodsa i Young, wręcz boli widza. Dosłownie. Trudno ogląda się upadek ludzi, którzy tak bardzo przypominają nas samych. Może dlatego tak szybko zapomniano o "The Boost"? Może ten film zbyt dosłownie przypomina o granicach hedonizmu? Może nie chcemy widzieć, co znajduje się po drugiej stronie tęczy? W końcu ten sam koniec czeka uzależnionych od narkotyku o nazwie alkohol. Jeżeli film boli, to tego nie zwalczy nawet morfina.

Dlatego pozostanę przy swoim uzależnieniu od kina. Choć ma ono również często poważne konsekwencje, to jednak nie grozi mi zanurzenie nosa w stylu Montany w białym proszku. Co najwyżej mogę nawdychać się kurzu z oblepionych koszyków z DVD w brudnych supermarketach. W końcu można w nich trafić na antyćpuńskie filmy, nie? Z jakiegoś powodu skręcamy w pewne aleje.


Łukasz Adamski
www.portalfilmowy.pl
Zobacz również
Woody Allen znowu na topie!
Kolejna propozycja dla młodych na szczycie
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll