PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Pisałem na początku zeszłego roku na tym portalu, że "Idy marcowe" George'a Clooneya w dużym stopniu zmieniły sposób pokazywania amerykańskiej polityki w kinie. Pierwszy raz to nie politycy Partii Republikańskiej zostali przedstawieni jako wcielone diabły i osoby odpowiedzialne za wszelkie zło na świecie. Czy film dał zielone światło, by lewicowy Hollywood przewartościował sposób pokazywania kulis amerykańskiej polityki?

Taka teza jest zbyt daleko idąca. Jednak pewne symptomy zmian widać w dwóch doskonałych serialach politycznych, które w ostatnim czasie pojawiły się na ekranach telewizorów i…Internetu. Oba pokazują jak zdegenerowała się polityka w czasach mediokracji. Oba również w przerażający sposób rozwijają coś, co świetnie nakreślił w „Lincolnie” Steven Spielberg. Kupczenie stanowiskami, przekupstwo i zabijanie idei doraźnym interesem politycznym już w czasach powstania najdojrzalszej demokracji zachodniego świata ( polecam też produkcję „John Adams”) było chlebem powszednim. Oba seriale w końcu stanowią dodatek do opowieści Clooneya, który w obawie, że film zaszkodzi Barackowi Obamie przełożył jego realizację o kilka lat. Tak przedstawiony w kinematografii  wizerunek Demokratów w końcu może uświadomić światu (i samym Amerykanom), że nie ma czegoś takiego jak radykalna „change” w pewnych aspektach polityki USA. O jakie seriale chodzi? Uważny kinoman musiał już to zgadnąć. Pierwszy to niezwykła produkcja „House of Cards”, drugi to, niestety zdjęty z anteny po dwóch sezonach, „Boss”.


Fot. Materiały prasowe

„House of Cards” jest wielkim przełomem w historii produkcji na małym ekranie. Reżyserowany przez takich gigantów jak David Fincher czy Joel Schumacher serial został zrealizowany, uwaga, przez internetową telewizję, która do tej pory zajmowała się głównie dystrybucją filmów. Dzięki subskrybentom udało się jednak zebrać, znów proszę o uwagę, 100 milionów dolarów na dwa sezony serialu transmitowanego w Internecie. Wielu komentatorów przyznało, że tak właśnie wygląda ostateczny upadek telewizji. Twórcom serialu (ja go ściągnąłem na DVD, oczywiście z Amazona) udało się na pokład zaciągnąć dwukrotnego zdobywcę Oscara Kevina Spacey i pierwszy raz tak wyeksponowaną Robin Wright (znaną niegdyś jako żona Seana Penna). Oglądając opowieść o Franku Underwoodzie i jego makiavielicznej żonie Claire, którzy po trupach pokonują waszyngtońską machinę, by dojść do jednego z najwyższych stołków w politycznym świecie USA, myślałem, że widzę właśnie historię najbardziej zepsutych ludzi, jakich miałem okazję widzieć w kinie. Twórcy serialu nie przedstawiają, rzecz jasna, głównych postaci jako osoby wyłącznie czarno-białe. Większość produkcji telewizyjnych ostatnich lat charakteryzuje się dogłębną analizą głównych postaci i niuansuje przedstawianą treść. Jednak pokazany nihilizm politycznych demiurgów Waszyngtonu może przyprawiać o dreszcze. Oglądając „House of Cards” zgadzam się z jednym z „szalonych” polskich polityków, który niegdyś powiedział, że wolałby robić interesy z mafią niż z politykami. Po mafii wiadomo bowiem czego się spodziewać.


Kelsey Grammer. Fot. Materiały prasowe

Zaskakujące jest to, że piorunujące wrażenie, jakie zrobił na mnie ten serial, szybko zostało rozmyte po seansie pierwszego sezonu „Bossa”, w którego produkcję zaangażowany jest Gus Van Sant. „Boss” okazał się wielkim artystycznym sukcesem w USA. Był to triumfalny powrót do telewizji Kelseya Grammera, który w latach 90. dwa razy otrzymał Złoty Glob za rolę radiowego psychiatry w sitcomie „Frasier". Teraz Grammer Globa odebrał w kategorii „najlepszy aktor dramatyczny" pokonując takiego mistrza jak Jeremy Irons („Rodzina Borgiów"). Świetne recenzje jednak nie wystarczyły, by serial się utrzymał na wizji. "Boss" opowiada historię życia burmistrza Chicago Toma Kane’a, który u szczytu kariery dowiaduje się o swojej ciężkiej chorobie. Polityk zamierza nadal utrzymać się u władzy, i nie informuje o schorzeniu nawet własnej rodziny.

Mimo tego, że serial nie opowiada o machinacjach w Waszyngtonie, jak „House of Cards” czy "Idy marcowe", to nie różni się niczym od historii opowiedzianych w przytoczonych dziełach. Kane dokonuje rzeczy nawet gorszych niż Underwood czy ekipa gubernatora z filmu Clooneya. Rządząc w Chicago, którego ojcem chrzestnym był przez chwilę sam Al Capone, burmistrz nie cofnie się nawet przed gangsterskimi chwytami, by obronić swoją słabnącą pozycję. W obu serialach dostajemy mniej więcej ten sam obraz świata, który mówi, że politycy nie cofną się przed niczym, by zabić swojego rywala. Ba, ich egzystencja i skuteczność zależy od brutalności. Dziennikarze, którzy powinni zaś patrzeć władzy na ręce (poza wyjątkami wierzącymi jeszcze w mit Bernsteina i Woodwarda) w bardziej lub mniej świadomy sposób stają się częścią gry prowadzonej przez współczesnych demokratów. A może powinienem nazwać ich mediokratami? Nie przez przypadek jedna z bohaterek „House of Cards”, wzbijająca się dziennikarka, mówi, że trzeba „screw, suck and jack everybody who can move”. Czy jednak przekucie tej teorii w praktykę nie powoduje, że z pozoru pragnący niezależności żurnaliści sami stają się narzędziami w rękach swoich informatorów ze szczytów politycznej drabiny?

Jak już wspominałem „Boss” i „House of Cards” opowiadają o politykach Partii Demokratycznej, która cieszy się szczególną estymą wśród lewicowych filmowców w USA. Czy obnażenie w taki sposób ich idoli pokazuje, że jakakolwiek nadzieja na lepszy świat opuściła już nawet mistrzów pięknoduchostwa? Czy uderzenie we własne środowisko przez radykalnych lewicowców świadczy poczuciu totalnej beznadziei u „ostatnich Mohikanów” liberalnej demokracji? Nie wiem, czy taka jest rzeczywistość. Bije ona jednak z każdej kolejnej opowieści o amerykańskiej polityce, którą mamy okazję oglądać. Analizując działania Underwooda i Kane’a z ręką na sercu przyznaję, że wolałbym robić interesy z Michaelem Corleone.  Czy nie jest to znamienne?





Łukasz Adamski
Portalfilmowy.pl
Zobacz również
Minionki rozrabiają w polskich kinach
„Uniwersytet potworny” straszy w kinach
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll