PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU

„Django unchained” jest filmem, który spokojnie mógłby zostać uznany za podsumowanie twórczości Quentina Tarantino. Reżyser niedawno ogłosił, że zamierza odejść po swoim 10. filmie, bowiem reżyserzy z wiekiem wcale nie stają się lepsi. Podejrzewam, że Tarantino po prostu igra sobie z całym światem filmu, jak miał już w zwyczaju wielokrotnie robić. Jednak jeżeli złote dziecko kina rzeczywiście zdecydowałby się na emeryturę, to jego ostatni film zasługuje na miano podsumowania niezwykłej kariery twórcy „Pulp Fiction”. 

Nie chodzi tylko o to, że mamy do czynienia z prawdziwą filmową perłą. Błyskotliwym majstersztykiem, który przypomina, że używanie pojęcia „tarantinowski” dla określenia kina innych twórców jest dziecinadą. Tarantino spokojnie może szykować sobie emeryturę. Dochodzi do Mount Everestu swoich możliwości. Robi jednak mały krok dalej. Tym razem reżyser zaproponował widzom nie tylko kolejną opowieść o zemście, za którą wszyscy go tak kochamy. "Django" stanowi bowiem z jednej strony kontynuacje tego, co widzieliśmy w "Kill Bill", „Death Proof” i „Bękartach wojny”. Po raz kolejny dostajemy opowieść o tym, jak „ci ostatni stają się pierwszymi”. Po drodze oczywiście przemieniają kilka zadków w średniowieczną jesień i dokonują rzeczy bardzo dalekich od normalności. Pierwszy western człowieka, który każdy swój film przefiltrował przez sito spaghetti opowieści Leone, był idealnym zwieńczeniem serii o vendetcie. Stał się czymś znacznie więcej.

Jamie Foxx jako Django. Fot. UIP

Nie zgadzam się fundamentalnie z krytykami, którzy uważają, że "Bękarty wojny" były filmem dotykającym tak ważnych kwestii jak antysemityzm. "Bękarty wojny" były najbardziej odjechaną filmową fantazją Tarantino, i nie były kręcone w celu podkreślania konkretnych problemów czy wartości. Inaczej sprawa wygląda z "Django". Najnowsza produkcja Tarantino jest pierwszym manifestem ideologicznym reżysera. Tarantino postanowił w estetyce Sergio Leone, Sama Packinpaha i oczywiście „Django" Sergia Corbucciego z 1966 roku zabrać głos w sprawie niewolniczej przeszłości kraju zbudowanego na fundamentach wolnościowych. Na dodatek twórca „Wściekłych psów” wycisnął niespodziewanie temat jak cytrynę. W USA powstało wiele filmów o koszmarze niewolnictwa i segregacji rasowej. Jednak żaden nie podziałał tak na widza jak "Django". Tarantino skorzystał z metody Mela Gibsona, który pokazując dokładny, brutalny, krwawy przebieg męki Jezusa poruszył serca setek milionów ludzi. Kilka ujęć sadystycznych tortur jakich dopuszczają się antybohaterowie "Django" na Murzynach z pewnością wryją się w pamięć widzów. Często zarzuca się Tarantino epatowanie pustą przemocą. Trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem. Ten zarzut nie dotyczy jednak "Django". Tutaj pokazanie przemocy jest jak najbardziej uzasadnione.

Tarantino nie odwraca kamery, gdy sadystyczny władca „Candyland” każe rozerwać psom złapanego na ucieczce niewolnika, ani gdy urządza brutalną walkę „gladiatorów”. Fizyczny ból sprawiają również sceny chłosty czy próby kastracji głównego bohatera. Tym razem to nie komiksowa „Panna Młoda” z mieczem Hattori Hanzo wyrywa błękitne oko blondynie Billa. W tej historii to nie trzy dziewczyny gonią kaskadera Mike’a, by mu skopać twarz na autostradzie w ramach feministycznej zemsty. Tym razem Tarantino pokazuje świat, jaki funkcjonował w USA stosunkowo niedawno. Tarantino na dodatek znakomicie oddał klimat południa USA przed wojną secesyjną, który odbija się w zupełnie zszokowanych twarzach widzących dumnie jadącego na koniu czarnego kowboja. Kilkadziesiąt lat po czasach, w których umieszczona została akcja "Django", ten sam szok na twarzach wywołała pewna czarnoskóra kobieta w autobusie, które odmówiła siedzenia na jego tyłach.

Jamie Foxx jako Django. Fot. UIP

Rasizm w filmie Tarantino przepełnia ekran od pierwszej do ostatniej minuty filmu. Zawsze przewrażliwiony na tym punkcie Spike Lee powiedział, że bojkotuje trywializujący niewolnictwo western. Myślę, że gdy już zacietrzewiony reżyser ochłonie i obejrzy "Django", to zrozumie jak nonsensowny zarzut stawia filmowi Tarantino, który zrobił de facto najbardziej antyrasistowskie dzieło ostatnich dziesięcioleci. Chyba, że Lee chodziło o to, że Tarantino nie zmienił swojego filmu w moralitet o grzechach Ameryki, i wzorem hipisowskich westernów z lat 60. nie oskarżył w stone’owski sposób wszystkich białych Amerykanów o ludobójstwo. Reżyser wolał dokonać piruetu narracyjnego. W miejscu, gdzie spodziewamy się patetycznej rozmowy o wolności jednostki, dostajemy Wuja Toma - Stephena, który jest dla swoich czarnych braci nieraz surowszy niż biali właściciele, za co zresztą spotyka go najsurowsza kara. Kara za zdradę własnych ziomków. Kara za zdradę własnej rasy. W jednej z ostatnich scen filmu Django w dumną miną patrzy na zburzoną farmę, która przez dziesięciolecia eksterminowała jego braci. Mimo kapelusza, ciemnych okularów i rewolweru w kaburze przypomina on późniejszych obrońców praw człowieka z lata 60. Może nawet samego Malcoma X….

 

Łukasz Adamski
Portalfilmowy.pl
Zobacz również
Box Office. „Django” podbija polskie kina
Box Office. Kolejna polska premiera osiąga dobry wynik
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll