Wybierając się na najnowszy film Nanniego Morettiego "Habemus papam - mamy papieża" warto postarać się najpierw o audiencję. A dokładniej o "Audiencję", mało w Polsce znany film z 1971 roku wybitnego włoskiego reżysera Marco Ferreriego.
Jerzy Stuhr i Michel Piccoli w "Habemus Papam - mamy papieża", fot. Gutek Film
Reżyser "Wielkiego żarcia" wziął w "Audiencji" na pożarcie watykańską machinę biurokratyczną. Danie jeszcze dzisiaj wydaje się nie tylko strawne, ale i świeże, a przeżuwanie przez reżysera kolejnych szczebelków kościelnej hierarchii idzie w parze z przeżywaniem przez nas dramatu młodego oficera, Amedeo, który usiłuje się spotkać tête-à-tête z papieżem. Bohater będzie jednak tylko walił głową w watykański mur, a głowę Kościoła zobaczy wyłącznie z daleka: w papieskim oknie podczas oficjalnego orędzia albo zamazaną i niewyraźną przez lornetkę, kiedy ten przechadzał się za wysokim ogrodzeniem. Oficer będzie wykrzykiwał też papieżowi swoją miłość, kiedy niesiono go przez miasto, niczym w średniowieczu, w lektyce. Chcąc mieć bardziej prywatny kontakt, Amedeo mógł sobie co najwyżej, jak każdego innego idola, posłuchać papieża z płyty.
W "Audiencji" wyczuwa się jeszcze klimat debat okołosoborowych z lat 60., kiedy to rywalizowały ze sobą dwie wizje Kościoła: tego, który jest blisko ludzi oraz Kościoła konserwatywnego, który tych ludzi nie rozumie. Ten spór współcześnie jest zresztą nadal aktualny. Ważnym odniesieniem była też walka środowisk lewicowych i liberalnych o likwidację prawa zakazującego wówczas we Włoszech rozwodów cywilnych, na straży którego silnie stał również Kościół.
Wspólnie z bohaterem przekonamy się, że fizyczna zasada nieoznaczoności Heisenberga, która dowodzi, że nie możemy jednocześnie określić pędu i położenia cząstki, działa też w odniesieniu do współczesnego Kościoła. Im bliżej Amedeo będzie papieża, tym bardziej będzie się przekonywał, że jest daleko. Kiedy podczas jednej z prób bohater chce podbiec do niesionego przez miasto papieża, na oficera od razu rzuca się ochrona, a Amedeo ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Strażnicy szwajcarscy nie chcą go wpuścić do papieskiej siedziby mówiąc mu, że to posiadłość prywatna. A przecież Amedeo czuje się częścią tego domostwa, a nawet więcej – rodziny papieża. Bożej rodziny. Nawet kościelni dostojnicy, którzy obiecują młodemu oficerowi pomoc, nie są w stanie nic wskórać. Nic dziwnego, że sam bohater w końcu wykrzykuje, że czuje się jak z powieści Franza Kafki. Zwłaszcza, że nikt nie wie, o co mu chodzi. Amedeo nie wyznaje nam, dlaczego tak bardzo chciałby spotkać się z papieżem.
Audiencja redefiniuje pojęcie człowiek-instytucja. O ile, najczęściej kojarzy nam się on z kimś, kto dużo może, to w tym przypadku mamy do czynienia z ciekawym paradoksem. Ktoś może tak dużo, że trzeba go cały czas strzec i w rezultacie trudno się przekonać o tym, ile naprawdę może. O ile w typowym przypadku to człowiek, który jest wszechmocny staje się instytucją, o tyle w tym przypadku to instytucja pożera takiego człowieka. I tego właśnie obawia się Michel Piccoli, który w "Habemus papam - mamy papieża" gra papieża, a u Ferreriego zagrał jednego z notabli papieskiej hierarchii, który jest elementem w kościelnej strukturze. Ta zamiana ról w perspektywie lat jest symboliczna.
Pomimo tego, że w filmie Ferreriego dostęp zwykłego człowieka do papieża jest niemożliwy, a w filmie Morettiego odwrotnie – problemem jest dostęp papieża do tzw. normalnych ludzi, to w jakiś dziwny sposób oba filmy się uzupełniają. Łączy je przekonanie, że religijne oświecenie nie jest możliwe w obrębie tradycyjnych miejsc kultu i samej kościelnej instytucji. Przy czym Ferreri jest na tyle sceptyczny, że w ogóle nie wierzy, że Kościół potrafi pokazać swoją ludzką twarz, skoro do tej twarzy nie mamy nawet dostępu. Ale film Morettiego po wielu latach dopowiada, że może z twarzą jest wszystko w porządku, tylko skrywa ją gruba warstwa biurokratycznego make-upu.