Na ekranie kochamy bohaterów pokonujących trudności i wdrapujących się w pocie czoła na szczyt. W życiu bardziej fascynują ci, którzy z tego szczytu spadli z hukiem.
Najbardziej oczywistą postacią w tej galerii jest Marilyn Monroe, eksploatowana w filmie "Mój tydzień z Marilyn". Aktorka przez dekady funkcjonowała w zbiorowej wyobraźni jako najbardziej seksowna kobieta w historii; ikona, z której nikt nie chciał zdrapać nawet centymetra farby. W ciągu ostatnich kilku lat drapiemy na potęgę - konsekwentne i radykalne rozbierając Marilyn na części pierwsze. Tak jakby była tajemniczym przedmiotem badanym w jednym z szalenie nowoczesnych laboratoriów w serialu „Kryminalne zagadki Nowego Jorku”. Co wynika z analiz? MM była biedną dziewczynką w ciele dorosłej, inteligentnej kobiety, szukającą akceptacji i miłości, której zabrakło jej w domu rodzinnym.
"Mój tydzień z Marilyn", fot. Forum Film
W dorosłym życiu Monroe była kochana warunkowo - gdy wcielała się w rolę blond głuptaska, skorego do ćwierkania, zalotnego i niepoważnego. Jej największy dramat polegał na tym, że jej wnętrze - piękniejsze i ciekawsze niż platynowe loki - nikogo nie interesowało. Taka interpretacja odsyła i do greckiej tragedii i współczesnej psychoanalizy: trudne dzieciństwo, które naznaczyło Marilyn, było jak antyczne boginie Mojry - niemożliwe do przebłagania, a wielki sukces tylko maskował nieuniknioną porażkę. Im mocniej Monroe chciała być kochana, tym częściej udawała kogoś innego, przez co czuła się coraz bardziej pusta i nieważna. Była jak Rocky Balboa tyle że z ukrytą wadą serca. Bokserem, który im więcej wygrał walk na ringu, tym bliżej był śmierci. Ciągle analizowanie psychiki, ciała (powstał nawet dokument analizujący dolegliwości i choroby Monroe - gorszący, szczerze mówiąc) oraz umysłu redukuje też dysonans poznawczy: skoro Marilyn była aż tak popaprana, to nie mogło jej się udać. W filmie "Mój tydzień z Marilyn" widać, jak aktorka zgadza się być traktowana przedmiotowo, jak nie może się oprzeć pokusie bycia kochaną przez wszystkich. Przypominamy sobie do czego to doprowadziło, obserwując napisy końcowe.
O Monroe rozmyślałam, czytając „Elkę” Izy Komendołowicz, czyli biografię Elżbiety Czyżewskiej. W życiorysach aktorek jest wiele punktów wspólnych: biedne dzieciństwo, trudna relacja z matką, ogromny głód wiedzy, urok, fatalny koniec. Elka, jak sama kazała na siebie mówić, była najpopularniejszą aktorką w pierwszej połowie lat 60. - charyzmatyczną, inteligentną, szaloną, znaną ze swoich ekscentrycznych wybryków, ale także hojności i dobrego serca. Razem z Jerzym Skolimowskim byli złotą parą ówczesnej artystycznej Warszawy; parą, której wszyscy zazdrościli talentu, stylu i namiętności. Gdy ten związek - i to z hukiem - się skończył, Czyżewska trafiła na księcia z bajki: amerykańskiego dziennikarza Davida Halberstrama. Kiedy komunistyczne władze wyrzuciły go z Warszawy, gdzie pracował jako korespondent „The New York Times”, żona pojechała za nim. Zamieszkali w pięknej kamienicy w Nowym Jorku i chodzili na lunche z Arthurem Millerem. I gdyby to był film, Polka stałaby się najwspanialszą aktorką w Hollywood, zrobiłaby większą karierę na świecie niż Roman Polański i to ona, a nie Meryl Streep miałaby dziś na koncie prawie 20 nominacji do Oskara. W prawdziwym życiu Czyżewska wpadła w alkoholizm (z którego zresztą wyszła dzięki nieprawdopodobnej sile woli), zdewastowała małżeństwo ze swoim amerykańskim księciem i nie była w stanie zagrać żadnej znaczącej roli, bo miała zbyt silny polski akcent - można go zresztą usłyszeć w jednym z odcinków serialu „Seks w Wielkim Mieście”. Historia niespełnienia, opowieść o Kopciuszku, który uciekając z balu, łamie obcas i rozbija sobie głowę o marmurowe schody – to biografia Elki. W tej bajce są też i złe siostry: fałszywi przyjaciele ze środowiska filmowego, składający na nią donosy SB, plotkarze, kibice klęski, dystansujący się od aktorki, gdy zamarzył się jej powrót na deski warszawskich teatrów. Nieudany, bolesny i upokarzający. Nie udało jej się w Nowym Jorku, nie mogło już się udać nigdzie indziej - parafrazując słowa słynnej piosenki Franka Sinatry. Środowisko filmowe jej tylko o tym przypomniało. „Kochamy gwiazdy, ale zarazem bardzo się cieszymy, jak gwiazdy upadają” mówi autorce „Elki” Piotr Cieślak, reżyser „Szóstego stopnia oddalenia”, sztuki, która okazała się być nieudanym come-backiem Czyżewskiej. Taka przygnębiająca ocena polskich artystów - mniej lub bardziej wprost wypowiedziana - to refren „Elki”. Smutniejszy niż niespełniona kariera rudowłosej aktorki.
Kiedy o tym myślę, przypomina mi się scena z najbardziej gorzkiego i autotematycznego filmu Andrzeja Wajdy "Wszystko na sprzedaż", w którym fikcja idzie w parze z faktem. Czyżewska gra tam aktorkę Elżbietę. Gdy przychodzi na bankiet, wzbudza niezdrowe zainteresowanie - tańcząc na zmianę uśmiecha się i zagryza zęby: jej nonszalancja jest wystudiowana, bohaterka udaje, że ma gdzieś plotki i fałszywych przyjaciół, a jednocześnie chorobliwie ich potrzebuje. Odbija się w ich oczach, dla nich gra swoją najważniejszą rolę - charyzmatycznej gwiazdy, ciągle wzbudzającej emocje i sensację. Chciałaby być ponadto, ale jest już za bardzo uzależniona od zainteresowania, które myli z miłością. „Ty mnie kochaj. Nie chcesz?” mówi do reżysera, granego przez Andrzeja Łapickiego, jednego z niedoszłych ukochanych w prawdziwym życiu. „A co tam. Niech on mnie kocha. Niech mnie wszyscy kochają”. Zaklęcie nigdy nie zadziała, a pogoń za tą fantazją o miłości totalnej, skończy się tragicznie - kompletnym odrzuceniem. Przez sekundę na twarzy Czyżewskiej widać nadzieję, radość, smutek i ból niespełnienia: jakby aktorka wiedziała, co ją czeka. Rola tej, która będzie zawsze skłócona z życiem.