To nie Freddy Kruger ani bohaterowie „Martwego zła” zafundowali mi największą filmową traumę dzieciństwa. Do dziś duży niepokój wywołuje we mnie widok kobiet w perukach oraz mężczyzn w rajtuzach. Kto mi wyrządził taką krzywdę?
Oglądając zwiastun „Muppetów”, które już 20 stycznia wrócą po kilkunastu latach przerwy do kin, zaczęłam wspominać ulubione bajki z dzieciństwa. Oprócz Muppetów były to przygody Smerfów, Gumisiów, kreskówki Hanna-Barbera, Bambi, czescy „Sąsiedzi”, rosyjski „Wilk i zając”, „He-Man”. A filmy..? Pamiętam oczywiście „Goonies”, które oglądałam z dzieciakami sąsiadów na zjechanej kasecie VHS chyba piętnaście razy w ciągu dwóch dni. Albo „Indianę Jonesa i Arkę Przymierza” puszczanego w telewizji gdy rodzice poszli na bal sylwestrowy, a babcia, stawiając pasjansa, straciła czujność. Byłam wtedy przekonana, że gdy dorosnę, zostanę zawodową poszukiwaczką skarbów i będę miała długie, kasztanowe włosy jak jedna z bohaterek „Goonies”. Niestety, nic z tego nie wyszło.
Jennifer Connelly i David Bowie w "Labiryncie", fot. Henson Associates
Dryfując w odmętach pamięci trafiłam na dwa filmy, które spokojnie mogę nazwać koszmarami mojego dzieciństwa. Co ciekawe, pierwszy z nich wyreżyserował twórca „Muppetów”, Jim Henson. Gdy go oglądałam, miałam może siedem lat, byłam na zimowisku. Znudzeni sobą i nami wychowawcy zaprowadzili nas do sąsiedniego ośrodka na „telewizję”. Pamiętam tylko urywki: brązową wykładzinę, na której siedzieliśmy po turecku, dużo większy ekran niż w domu, a na nim młodą dziewczynę błąkająca się po korytarzach otulonych pajęczynami, atakowaną przez dziwne potworki. Ale przede wszystkim pamiętam Jego: mężczyznę z tapirem i w obcisłych rajtuzach. Wzbudzał we mnie ten rodzaj lęku i obrzydzenia, jaki pojawia się, gdy wchodzisz do ciemnego pokoju i trafiasz dłonią na wilgotną ścianę. Król Goblinów, grany w „Labiryncie” przez Davida Bowie, przeraził mnie do tego stopnia, że wychowawczyni zabrała mnie drugiej sali, gdzie dorośli oglądali „Miami Vice”.Kiczowata, ale przewidywalna uroda Sonny'ego Crocetta i jego luźne garnitury zadziałały na mnie kojąco.
Do dziś nie umiem określić, co właściwie przeraziło mnie w postaci granej przez Bowie'go, oczywiście poza strasznym makijażem. Kilka dni temu obejrzałam "Labirynt" ponownie – król Goblinów nie jest specjalnie upiorny, niepokojące są za to jego niejednoznaczne intencje wobec głównej bohaterki, czternastoletniej Sary. Chce ją uwieść, zniewolić, a może po prostu czuje się samotny i szuka towarzystwa dziewczyny z bujną wyobraźnią; pokrewnej duszy, która go zrozumie? Być może nigdy się tego nie zrozumiem, ale do dziś mdli mnie na widok facetów w błyszczących rajtuzach.
Drugi horror dzieciństwa obejrzałam sama w kinie. Film zaczynał się tak: kilkuletni Luke stracił w wypadku oboje rodziców, więc opiekę nad nim przejęła babcia. Razem jadą na wakacje do ogromnego hotelu, gdzie akurat odbywa się zjazd czarownic, które nienawidzą dzieci i zamieniają je w myszy. Na co dzień wyglądają normalnie i tylko w swoim towarzystwie pozbywają się kamuflażu – peruk ukrywających łyse czaszki, masek chowających haczykowate nosy i butów, do których wkładają stopy bez palców. Samo wspomnienie „Wiedźm” Nicolasa Roega wywołuje we mnie dreszcze, a snów, w których Anjelica Huston zamieniała mnie w mysz, nie zliczę. Do dziś zdumiewa mnie, że zło w tym filmie jest tak niesamowicie sugestywne i obezwładniające; nie dające się unieważnić szczęśliwym zakończeniem. Fascynuje mnie też wizja reżysera pokazującego, że — dla niektórych – kobiety nienawidzące dzieci to zło wcielone. Mimo złych wspomnień gdy oglądam współczesne, ugrzecznione i infantylne filmy dla dzieci czasem im współczuję, bo dobra bajka powinna choć trochę straszyć.