Uwaga! Spieszę uspokoić wszystkich, którzy mają teraz zamiar zanurkować w inną zakładkę, szybciej niż armia Budionnego pierzchała znad Wisły. Nie będzie ani słowa o „Bitwie Warszawskiej“!
"Latająca maszyna", fot. Kino Świat
Nie przypuszczałam, że dożyję czasu, kiedy filmy animowane zrealizowane przez Polaków szczerze mnie rozbawią i wzruszą. A uradowalam się nie tylko dlatego, że na pokaz polskiej animacji 3D poszłam z moimi dziećmi, a nie wnukami. Cztery etiudy towarzyszące projekcji „Latającej maszyny Chopina 3D“ i 25-minutowa lalkowa sekwencja, będąca cześcią filmu, opowiadają różne historie, ale są zjednoczone muzyką Chopina. Poza tym, łączy je fakt, że wszystkie powstały dzięki kooperacji wielu twórcow i są efektem dyscypliny, szacunku dla swojej (i nie swojej) pracy oraz wypadkowej kreatywności wszystkich członków mocno międzynarodowych ekip.
Nie będę analizować po kolei każdego z nich. Jestem przekonana, że pojawi się wielu wnikliwszych ode mnie recenzentów. Dam upust egzaltowanej radości, która mi się ostatnio coraz rzadziej przytrafia.
Cieszę się, kilkunastu polskich twórców, znalazło się w drużynie dowodzonej przez sztab producentów z Breakthru, nie tylko dlatego, że są tani. Mają ogromne umiejętności, wrażliwość, wyobraźnię i żadnych kompleksów.
Nie sądziłam, że możliwe jest sensowne wykorzystanie technologii 3d w animacji dwuwymiarowej (Dorota Kobiela – reżyser „Małego Listonosza“ też nie, bo projekt powstawał jako malarska animacja bez większych udziwinień). A jednak! Rysunki z fazami animacji były jeden po drugim wyświetlane z rzutnika na ścianach znajdujących się w realnej przestrzeni (z zielonym tłem), malowane, filmowane z dwóch kamer (oko prawe i lewe!) . Potem zamalowywano ten rysunek, który został już sfilmowany i malowano postać w następnej fazie ruchu. Kilka takich ścian zostalo zszytych razem ze sobą podczas composingu i nagle malarska faktura ożyła w trójwymiarowej przestrzeni.
W „Strachu na wróble“ tekstury z obrazów Dudy-Gracza precyzyjnie nakładane na aktorów żywego planu dają niesamowity, malarski efekt. A ciężkie, czerwono-pomaranczowe niebo, które dosłownie wisi nad bohaterami w koncowej scenie powoduje, ze ciarki chodza po plecach. Nie wiem, jak Panowie – reżyserzy (Przemek Anusiewicz i Janusz Martyn) tego dokonali (ale spróbuję się dowiedzieć :-).
„Skrzaty fortepianu“ (przetłumaczylabym tytuł raczej, jako „Fortepianowe chochliki“), to lekka i zabawna impresja w surrealistycznej konwencji. Rewelacyjnie animowana i bardzo fajna plastycznie. Osobnej mszy jest warta lalkowa sekwencja z „Latającej maszyny“. Wcale nie przesadzam. 3d i lalki są dla siebie stworzone. Wylatuje ze swiadomości taki szczegół, że to tylko film. Wchodzi się w sam środek filigranowego świata i nie zadaje zadnych pytań, tylko uczestniczy w emocjach. A, że się zrobiło słodko i egzaltowanie do bólu, napomknę, że pozostałą cześc seansu najlepiej spedzić jak rasowy meloman; z zamkniętymi oczami, słuchając Chopina.