Tytuł najnowszego filmu z Denzelem Washingtonem w roli głównej - "Safe House" - okazał się, zapewne wbrew jego twórcom, proroczy. Zdecydowanie „bezpieczniej” zostać w domu, niż wybrać się na film Daniela Espinosy do kina.
W życiu każdego kinomana przychodzi taki moment, w którym ma ochotę na niezobowiązującą rozrywkę filmową. Na obejrzenie w kinie podnoszącego adrenalinę filmu, w trakcie którego będzie można wyłączyć myślenie i cieszyć się niczym nieskrępowaną rozpierduchą na karabiny i samochody. "Safe House" wydawać się mógł idealnym rozwiązaniem służącym zaspokojeniu tej pierwotnej potrzeby przemocy. Zwiastun zapowiadał solidny sensacyjny thriller z naprawdę dobrą obsadą. Bo oprócz Denzela Washingtona mamy tu jeszcze Ryana Reynoldsa, Sama Sheparda, Brendana Gleesona, Verę Farmigę, czy znanego z serialowego hitu „The Killing”Joela Kinnamana. Niestety, film zawiódł oczekiwania.
"Safe House", fot. UIP
Oczekiwania, które przecież nie były znów takie wielkie. Dużo akcji, kilka fajnych dla ucha tekstów i napięcie rosnące z każdą sekundą – amerykańskie kino nie raz przekonało nas, że w takich klimatach czuje się najlepiej. Co więc poszło nie tak? Może wina mojego niezadowolenia leży po stronie Daniela Espinosy, reżysera importowanego prosto ze Szwecji zaraz po światowym sukcesie jego poprzedniego filmu „Łatwy pieniądz” (w którym główną rolę zagrał wspomniany wyżej Kinnaman i z miejsca został „podkradziony” do „The Killing”)? Może potrzeba było amerykańskiego speca od takiego kina, żeby poradził sobie z gatunkiem? Nie sądzę. Winiłbym raczej sztampowy scenariusz. Zresztą trzeba też ze smutkiem zauważyć, że ostatnio ze świecą szukać filmu pokroju „Szklanej pułapki” czy chociażby „Liberatora”. Jedna z ostatnich prób ożywienia gatunku „jeden przeciw wszystkim z oryginalnym punktem wyjścia do całej historii” skończyła się pozostającym w pamięci widokiem drewnianego Johna Ceny w „12 rundach”.
Jeśli widzieliście w życiu kilka thrillerów sensacyjnych, to z pewnością nie ma takiej rzeczy, którą po raz pierwszy zobaczylibyście w "Safe House". Tytułowy azyl to jedna z tajnych kryjówek CIA położona w RPA. Pieczę nad nim sprawuje młody, ambitny agent (Reynolds), któremu marzy się kariera międzynarodowego szpiega. Okazja do akcji trafia się wraz z przetransportowaniem do azylu byłego arcyszpiega (Washington). Od dłuższego czasu działa on na własną rękę i jest w posiadaniu tajnych informacji, które wielu z chęcią widziałoby w swoich rękach. I rzeczywiście. Azyl wkrótce zostaje otoczony przez najemników, którzy nie patyczkują się z nikim. Dwójce naszych bohaterów przyjdzie uciekać, gdzie pieprz rośnie walcząc po drodze nie tylko z przeciwnikami, ale i ze sobą nawzajem.
Sztampa rozgrywająca się w średnio już egzotycznych krajobrazach RPA. Trochę samochodowych pogoni, trochę przeciętnej strzelaniny, zupełny brak humoru i intryga, która chyba nikogo specjalnie nie obchodzi. Szkoda Denzela Washingtona do takich filmów, ale trzeba też zauważyć, że aktor od dłuższego już czasu nie trafia na rolę godną jego talentu. Na dobrą sprawę stan ten trwa od momentu, w którym uhonorowany został Oscarem za rolę w „Dniu próby”. W każdym kolejnym filmie jest przeważnie najjaśniejszym jego punktem, ale jednak daleko tym rolom do tego, do czego przyzwyczaił nas na początku swojej kariery.
Na koniec dodam, że tytuł tego wpisu aktualny jest tylko i wyłącznie w przypadku "Safe House". Na szczęście będzie jeszcze w nadchodzącym tygodniu kilka filmów, dla których z pewnością warto będzie opuścić bezpieczne domowe pielesze. A wśród nich najjaśniej powinien zaświecić skandalizujący "Wstyd" Steve’a Mc Queena.