Najdroższa produkcja w historii chińskiej kinematografii, wielokrotnie nagradzany na festiwalach na całym świecie reżyser, który zachwycił świat wyreżyserowaną przez siebie ceremonią otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie, a w końcu znany hollywoodzki aktor w jednej z ról głównych. To za mało, aby znaleźć „The Flowers of War” Yimou Zhanga w kinowej ofercie.
Przyznam szczerze, że do końca nie wiem, jakimi ścieżkami podążają plany wydawnicze polskich dystrybutorów filmowych. Wiele poprzednich filmów chińskiego reżysera można było zobaczyć u nas i wydawać by się mogło, że akurat on drogę na polskie ekrany ma szeroko otwartą. Christian Bale w roli głównej to, wydaje się, również dodatkowy gwarant zarobku na rodzimym widzu. Dlaczego więc nie możemy zobaczyć w kinach tego filmu? Filmu, który zaledwie w dwa tygodnie wyświetlania stał się najbardziej dochodowym chińskim filmem w 2011 roku. Odpowiedzi nie znam, ale bardzo żałuję, że tak właśnie jest. I mam nadzieję, że choć z opóźnieniem, ale to niedopatrzenie zostanie naprawione.
„The Flowers of War” opowiada historię Amerykanina, który znalazł się w niewłaściwym czasie i niewłaściwym miejscu. Jest grudzień 1937 roku, a japońskie wojska właśnie dokonują masakry ponad 200 tysięcy cywili w zdobytej przez siebie ówczesnej stolicy Chin – Nankinie. Bohaterowi Bale’a wraz z kilkunastoma uczennicami katolickiej szkoły oraz miejscowymi prostytutkami udaje się znaleźć schronienie w nankińskiej katedrze. Jeśli jednak nie znajdą sposobu na opuszczenie miasta, wydaje się, że ich dni są policzone…
W filmie Zhanga jest wszystko, co w dobrym filmie być powinno. Wzruszająca historia, monumentalne sceny walk ulicznych, dobre aktorstwo, piękne zdjęcia, muzyka prosto spod skrzypiec Joshuy Bella, cała masa wzruszeń i emocji… Jest nawet polski akcent, czyli scena – jak przyznał sam reżyser – wzorowana na jednej ze scen „Pianisty” Romana Polańskiego. Ponad dwugodzinnemu filmowi można zarzucić, że dramat mieszkańców, wprost nazywany „gwałtem nankińskim”, sprowadza do taniego melodramatu, ale sądzę, że jest to opinia krzywdząca. Szczególnie że takie podejście do tematu sprawia, że o bolesnej historii można opowiedzieć w sposób uciekający od naturalizmu, choć nie całkowicie od niego stroniący. A dla kogo ten urywek piekła jest niewystarczający może sięgnąć po inne filmy opowiadające o masakrze Nankinu – „Miasto życia i śmierci” czy fabularyzowany dokument „Nankin”. Może też zobaczyć czwartą część niesławnej serii „Men Behind the Sun”, aczkolwiek to żadna przyjemność.
Reasumując – film zobaczyć warto. Warto też trochę ponarzekać na opieszałość dystrybutorów – kto wie, może tu któryś zajrzy i pomyśli, że warto spróbować. Patrząc na to w ten sposób, nie jest to ostatnia część „Szkoda, że Państwo tego nie zobaczą”.
PS. Koniec będzie optymistyczny! Nie można bowiem tylko narzekać, gdy repertuar nadchodzącego weekendu jest wyjątkowo bogaty. Przede wszystkim warto stanąć w kolejce po bilety na najnowszy film Wojciecha Smarzowskiego – „Różę”. Oprócz niego zobaczymy dwa świeżo nominowane do Oscarów w różnych kategoriach filmy – „Idy marcowe” i „Mój tydzień z Marilyn” oraz jeden, który był bardzo blisko nominacji. To niemiecka „Obca”. Miłośnicy rozrywki mniej wymagającej z pewnością spróbują dobrze się bawić na nowej komedii z Adamem Sandlerem – „Jack i Jill”, w której komik wcielił się w dwie role. No i jest też coś dla tych, którzy lubią wspomnienia. Po „Królu Lwie” przyszedł bowiem czas na kolejny klasyczny film Disneya – „Piękną i bestię”.