Kiedy myślimy o kinie science-fiction na pierwszy rzut myśli przed oczami pojawia się nam ciemny obraz kosmosu wypełnionego latającymi statkami kosmicznymi. Przeczące prawom fizyki pojazdy strzelają do siebie kolorowymi laserami, a co chwilę coś wybucha.
"Druga Ziemia", fot. Imperial - Cinepix
To świat precyzyjnych efektów komputerowych, dla których dzisiaj nie ma w zasadzie żadnych misji niemożliwych. Ale obok tego wykreowanego za miliony dolarów świata istnieje też zupełnie inny świat. A jeden z jego przedstawicieli wszedł w ten weekend na ekrany polskich kin.
Nie, nie mam na myśli kolejnej odsłony wilkołakowo-wampirzej sagi, w której już od kilku części nie może nadejść noc, a cały czas tylko zmierzcha. To zupełnie inna bajka, której nie zamierzam poświęcać czasu. Moje myśli krążą wokół tegorocznej sensacji festiwalu Sundance - prostego i skromnego filmu "Druga Ziemia" („Another Earth”).
Można się sprzeczać, czy w jego przypadku naprawdę mówimy o kinie science-fiction. Bo choć punktem wyjścia jest tu pewien kosmiczny fenomen, o którym za chwilę, to więcej w filmie Mike'a Cahilla z obyczajowego dramatu niż pojedynków na fazery (nie ma ich tu w ogóle, gdyby ktoś miał nadzieję). Niezależnie od ewentualnych sprzeczek jest to jednak kolejny przykład ascetycznego kina SF, w którym najważniejszy jest Pomysł. Nie pierwszy, bo przed nim było co najmniej kilka podobnych filmów, żeby wymienić choć: „Kodeks 46” („Code 46”), „Wynalazek” („Primer”), „Moon”, „Strefa X” („Monsters”).
Jaki jest ów Pomysł, o którym wspomniałem, zapytacie? Oto w bliskim sąsiedztwie naszej Ziemi pojawia się nowa planeta, o której nikt wcześniej nie słyszał. Planeta bliźniaczo podobna do naszej - właściwie nie sposób dostrzec żadnych różnic. W celu jej zbadania organizowana jest wyprawa, w której bardzo chciałaby uczestniczyć młoda dziewczyna. W wyprawie widzi nadzieję na rozpoczęcie nowego życia. Innego od tego, które straciła kilka lat wcześniej, gdy powodując wypadek samochodowy - w którym zginęła kobieta w ciąży i dziecko - trafiła do więzienia.
Powyższy opis bez wątpienia sugeruje kino science-fiction, ale to pułapka, w którą wpada wielu widzów mających do czynienia z takiego rodzaju filmami. Spodziewając się kosmicznej sagi trafiają do kina, a potem wychodzą zniesmaczeni - czego innego się spodziewali. Spora w tym „zasługa” dystrybutorów, którzy zamiast na prawdę wolą postawić na sensację. Ofiarą takiego myślenia padła ostatnio świetna „Strefa X”, którą zapowiadano co najmniej jak nowy „Projekt: Monster” („Cloverfield”). Bohaterom doklejono na plakacie maski gazowe umieszczając ich w otoczeniu rodem z „Parku jurajskiego” („Jurassic Park”). Nic dziwnego, że wielu widzów zdziwiło się, gdy okazało się, że oglądają film o rodzącej się przyjaźni, a nie rozpierduchę z kosmicznymi potworami.
Tak samo jest w przypadku „Drugiej Ziemi”. Niebieska Planeta Bis pojawiająca się często w tle na filmowym niebie, także i dla fabuły filmu jest drugorzędna. Jej sednem są bowiem skomplikowane relacje pomiędzy główną bohaterką, a kompozytorem, którego życie również zmieniło się wraz z tragicznym w skutkach wypadkiem samochodowym. I warto o tym pamiętać wybierając się do kina. Tylko widz uzbrojony w taką wiedzę ma szansę wyjść z seansu zadowolony. A czy zachwycony? Tu już wszystko zależy od oglądającego - jeśli chodzi o mnie to nie do końca dałem się porwać powolnemu tempu historii i lekko depresyjnemu klimatowi. Ale to tylko ja.
Niezależnie od mojej opinii o filmie - nie mam jednak wątpliwości, że warto łaskawym okiem patrzeć na każdy rodzaj kina, którego główną siłą napędową jest Pomysł. Bo choć nic nie kosztuje, to na niego wpaść najtrudniej. A na pewno o wiele, wiele trudniej niż rzucić na stół sto milionów dolarów i kazać komputerowym grafikom zrobić coś efektownego bez przejmowania się scenariuszem.