PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Z Romanem Polańskim rozmawia Anna Serdiukow
Zacznijmy rocznicowo: nie tak dawno – ale ponad 15 lat od dnia premiery – odebrał pan statuetkę za "Pianistę" w kategorii Najlepszy Polski Film 20-lecia. Jakie to uczucie?

Trudne do opisania. (śmiech) Ten film wiąże mnie z kinem w sposób najbardziej emocjonalny. Opowiada o bardzo trudnym etapie mojej egzystencji. Uruchamia wspomnienia z dzieciństwa. O tym, żeby zrobić "Pianistę" – czy taki film jak "Pianista" – marzyłem całe życie i nie ma przesady w tym stwierdzeniu. Długo nie wiedziałem, kiedy uda mi się go zrealizować i czy w ogóle. To takie moje wyczekane dziecko. Stanowi duży i ważny punkt w życiu.

W każdym wywiadzie podkreśla pan, że to najważniejszy obraz w pana dorobku.
Trudno to oszacować i obiektywnie ocenić, ale myślę, że tak – z wielu powodów – to najważniejszy film. A nagroda, o którą pani pyta jest o tyle istotna, że została przyznana przez widzów w plebiscycie organizowanym przez Fundację Legalna Kultura. Nie ma cenniejszych wyróżnień niż te dawane przez publiczność.

Oscar jest mniej ważny?

Zdecydowanie mniej. Zresztą, ma inną wartość. To jest nie do porównania.

Dlaczego?
Jestem przekonany, że robiłbym dalej filmy takie, jakie miałem zamiar robić, nawet gdybym nie otrzymał tej statuetki. Oscar nie wpłynął zasadniczo na moje plany, filmowe wizje i sposób postrzegania kina. Ani specjalnie nie pomógł, ani nie zaszkodził. Był w jakimś sensie dowodem na to, że Pianista – film bardzo europejski w swojej wymowie i przesłaniu – został zrozumiany i doceniony przez filmowców i widzów w Ameryce. I to była cenna informacja, dająca mi krzepiące potwierdzenie, że stworzyłem uniwersalne dzieło. A to nigdy przecież nie było takie oczywiste. Europa i USA to są jednak dwa różne światy: dwie mentalności, systemy wartości, style życia. Tyle że Oscar nie dowartościował mnie jako człowieka. Na pewno nagrody od ludzi są bliższe sercu – tu nie ma „okoliczności” wokół, podejrzeń o koterie, wpływy...

Każdy twórca tak mówi i ja się zawsze zastanawiam, czy nie jest to trochę pod publiczkę...
Ja już nie muszę niczego robić pod publiczkę.

A robił pan kiedykolwiek?

Nie przypominam sobie zbyt wielu takich sytuacji. Nigdy nie robiłem filmów po to, by schlebiać czyimś gustom – wykłócałem się z producentami o najdrobniejsze szczegóły i pewnie niejednokrotnie wystawiłem cierpliwość czy wytrzymałość widzów na próbę. Nie wyobrażam sobie jednak innej drogi. Tu wkraczamy w ogóle w przestrzeń dyskusji nie tylko o kinie, ale o sztuce jako takiej – każdy artysta musi tworzyć w zgodzie ze sobą. Inaczej polegnie. To nie brak wyróżnień nas pogrąża, ale właśnie wykalkulowanie, wyrachowanie, komercjalizacja. Można błądzić, każdy błądzi, ale niech to będzie uczciwe. Ja takie potknięcia przyjmuję, mogę o takich rozmawiać. Dzisiaj wiem, że wszystkie filmy, które zrealizowałem były mi potrzebne – były po coś. Taka droga. Nawet te, które nie otrzymały zbyt wielu nagród, czy nie zostały docenione przez krytyków – a które nie były wynikiem jakiegoś brutalnego kompromisu między mną a produkcją – są mi naprawdę bardzo bliskie. Mówię to szczerze.

Przez te wszystkie lata liczył się pan z opinią innych?
Zawsze z zainteresowaniem śledziłem to, jak film jest odbierany – i nie chodziło mi o noty recenzentów czy oceny krytyków. Zdarzało się, że ci mieli wyrobioną opinię już przed seansem. (śmiech) Najcenniejsza i najbardziej frapująca była i jest zawsze interpretacja widzów. To było zwykle szalenie ciekawe, tym bardziej, że wielokrotnie następował rozjazd pomiędzy tym, co ja usiłowałem powiedzieć czy pokazać, a tym, czego doszukiwali się w moich filmach ludzie.

Może pan podać przykłady takich filmów?
O, sporo tego było. Na przykład wiem, że spora część widzów dopatrzyła się w "Dziecku Rosemary" oblicza samego... diabła.

Diabła?
Diabła, Szatana... Jakkolwiek by go nie nazwać. Istotnie, zdecydowałem się wstawić podprogowo pewne ujęcie, które miało odnosić się do takiej postaci, ale niczego nie sugerowałem i nie przywoływałem wprost. Niektórzy widzowie widzieli w moim filmie szatańskie kopyta, ogon, byli i tacy, którzy dopatrzyli się całej postaci diabła. Wie pani, każdy widzi to, co chce widzieć.

Z tym się musi liczyć każdy filmowiec?

Powiedziałbym, że wręcz każdy filmowiec na to liczyć powinien. Często też zastanawiałem się, dlaczego publika uważa "Chinatown" za jeden z najbardziej brutalnych i okrutnych filmów?

Może chodzi o scenę z nożem, w której rozcina pan nos Jacka Nicholsona?
Zdarzało nam się z Jackiem opowiadać, że drasnąłem go naprawdę. (śmiech) Robiliśmy to dla żartu, ale trochę też z irytacji – byliśmy zmęczeni wiecznie powtarzającymi się pytaniami na temat realizacji tej sceny. Ludzie próbowali zgłębić techniczną stronę ujęcia.

Dziwiło to pana?
Nie rozumiałem, po co to robią. Wciąż nie rozumiem. Kino od tego jest: to iluzja, magia, kuglarstwo – trzeba zrobić wszystko na tyle sprawnie i wiarygodnie, by porwać widza, zaintrygować go, wciągnąć. Po co rozprawiać o kulisach magicznego tricku? Wtedy magia przestaje być magią! Oczywiście, scena w "Chinatown" jest bardzo sugestywnie zrobiona i pewnie dlatego robi do dziś wrażenie. Wszystko za sprawą noża z ruchomym ostrzem i ukrytą rurką oraz gruszką wypełnioną krwią, którą ściskałem rozcinając nos Jacka. Dzięki temu gadżetowi niektóre telewizje, m.in. amerykańska, zarzucały nam, że obraz jest zbyt krwawy. Tak naprawdę, oprócz tej sceny i krótkiej sceny śmierci w finale, w filmie nie pada ani jedna kropla krwi. Jak zwykle mój film robił wrażenie bardziej drastycznego, niż był nim w rzeczywistości.

Lubił pan obsadzać samego siebie?
Czasami nie było innego wyjścia! (śmiech) Na szczęście moja megalomania miała granice, zwykle obsadzałem się w epizodach.

Nie w "Lokatorze" na podstawie opowiadania Rolanda Topora.

Lokator to zdaje się propozycja dla najbardziej zagorzałych miłośników filmu.

Rozmawiałam z pana córką – aktorką, reżyserką dwóch krótkich metraży, scenarzystką i od niedawna producentką – podczas tegorocznego festiwalu filmowego w Cannes. Najbardziej lubi właśnie "Lokatora".
Ja to szanuję, choć nie do końca rozumiem, co znowu nie jest takie niecodziennie w relacjach ojca i córki. (śmiech) Ale takie eksperymenty filmowe jak "Lokator" chyba z czasem – a na pewno wraz z postępem filmowej techniki – tracą na znaczeniu, wymowie i autentyczności. Myślę, że ten obraz zestarzał się przede wszystkim pod takim realizacyjnym względem. Ale cieszę się, że budzi pozytywne skojarzenia. Na pewno jest bardzo dowcipny i pewnie tym się broni.

A pana aktorstwo?
Za każdym razem, gdy staję po drugiej stronie kamery, spełniam marzenie z dzieciństwa. Aktorstwo, choć traktuję je poważnie, wiążę się dla mnie z całą masą emocji, często skrajnych: jest swego rodzaju zabawą i igraszką, ale też powrotem do czasu, gdy kino czy teatr odkrywałem po raz pierwszy. Ależ to było przeżycie! Oczywiście, nie uważam się za aktora wybitnego.

To jaką notę, by pan sobie wystawił?
Solidna średnia, tak się podsumuję. Na szczęście nie tylko ja siebie samego obsadzałem, grywałem u znakomitych kolegów po fachu – w teatrze i w kinie – to ślad, dowód, że choćby minimalne, ale jakieś zdolności aktorskie mam. Gdyby było inaczej, czy ktoś taki jak Andrzej Wajda, by mnie zatrudniał?

I to kilkakrotnie!
No właśnie. Dobrze, że ponawiał propozycje, bo by teraz mówili, że to po znajomości i jednorazowo dostałem rolę.

Wraca pan do swoich filmów?
Niespecjalnie. Nie organizuję wieczorów w hołdzie samemu sobie.

Nawet do "Pianisty"?

Nie za często. Za sprawą tej ostatniej nagrody wróciłem do tego obrazu, ale bardziej w wymiarze pozafilmowym, jeśli chodzi o całą tę produkcję. Zerknąłem sobie w domu na stare fotografie. Niewątpliwie poruszyło mnie to. Oczywiście pytanie pozostaje otwarte: jak widzowie dzisiaj czytają ten film?

Jak pan sądzi?
Nie mam pojęcia. Obraz ma prawie dwadzieścia lat i trudno w ogóle rozważać, jaka jest lub byłaby różnica w odbiorze, gdyby – powiedzmy – film wchodził do kin dzisiaj. Być może nie byłoby żadnej.

Spotykamy się w Warszawie. Pan lubi tu wracać?
Bardzo lubię wizyty w Polsce, zwłaszcza w Warszawie. Mój pobyt w tym mieście zawsze związany jest z czymś radosnym i wyjątkowym: przyjeżdżałem i przyjeżdżam na specjalne zaproszenie, żeby zagrać w filmie albo spektaklu np. Andrzeja Wajdy, wyreżyserować sztukę teatralną, odebrać nagrodę, czy spotkać się z przyjaciółmi. To bardzo przyjemne za każdym razem. Kraków to zupełnie inna sprawa, inna historia. Kojarzy mi się inaczej – chodzi o uczucia o zupełnie odmiennym zabarwieniu i rozpiętości. Kraków to krakowskie getto i pierwsza miłość.

Wspomina pan tamten czas?

Zdarza mi się. Kwestia okazji, ale nie żyję wspomnieniami. W ogóle raczej nie analizuję przeszłości. Wydaje mi się to głupie i zbyteczne. To jest jak wybebeszanie siebie i swoich emocji. Osłabia, bywa trudne. Upływ czasu jest nieuchronny. Trzeba tak żyć, by nie patrzeć wstecz, nie zastanawiać się, co by było gdyby. Oczywiście, kiedy wracam do Polski – do Warszawy czy Krakowa – sprawy mają się zupełnie inaczej, bo każdy kamień, róg, kamienica, drzewo coś mi przypomina, coś uruchamia. Otwiera we mnie wspomnienia, czy tego chcę czy nie. Dziś patrzę na swoje życie z perspektywy starszego pana.

Niebawem ukaże się na europejskim rynku pana pierwsza pełna filmografia. Przy tej okazji odświeżyłam sobie pański krótki metraż – raczej mało znany widzom – pt. "Ssaki".

Według mnie, to jeden z najzabawniejszych filmów, jaki zrobiłem. Starałem się ukazać w nim cechy ludzkie w sposób komiczny, wręcz slapstickowo, a nawet tak, jak się to dzieje w kinie rysunkowym. Film jest niemy, czarno-biały, ze świetną muzyką Komedy. Dowcip polega na tricku wizualnym. Dwóch facetów na śniegu, a śnieg jako biała płaszczyzna. Przy złej jakościowo kopii, obraz traci swą wartość – kiedyś pokazywałem Ssaki mojej córce i w ogóle nie wiedziała, o co w nim chodzi. Nie zrozumiała koncepcji, ale zwaliłem to wówczas właśnie na jakość kopii: nie został zachowany kontrast pomiędzy bielą a czernią, film stracił swoją plastyczność, kadry były płaskie. Po latach doszło do mnie, że moje obrazy po prostu niespecjalnie interesują moje dzieci. Choć nie, zaraz, zaraz, mój syn Elvis – z sobie tylko znanych powodów – lubi film pt. "Lampa".

O czym jest "Lampa"?
O sklepiku, w którym staruszek naprawia lalki. Półki są ich pełne, widać, że to cały świat starego człowieka. Jest także stara lampa naftowa, i wszystko jest w porządku, ale zmienia się ją na elektryczną i dochodzi do pożaru, który niszczy całe wnętrze. Ogień „zabiera” sklep i lalki. Pamiętam, że wzniecaliśmy pożar, by nakręcić tę scenę. To był czas łódzkiej Szkoły Filmowej i niewątpliwie byliśmy odważni, by na coś takiego się zdecydować. Założę się – choć dzisiaj już nie pamiętam dokładnie – że robiliśmy to wbrew zaleceniom...

Był pan studentem podporządkowanym czy raczej niezależnym, który walczył o swoje i działał wbrew zakazom?

Cóż, ryzyko, to przywilej młodości. Nie bez powodu do wojska bierze się ludzi młodych, kiedy odwaga jest wynikiem głupoty, braku doświadczenia.

Catherine Denevue, która zagrała w pańskim "Wstręcie", powiedziała ostatnio w wywiadzie, że ryzyko wpisane jest w zawód filmowca na całe jego życie. Dodała też, że nie było zbyt wielu reżyserów, z którymi nie bałaby się go podjąć. Pan był jednym z nielicznych.
Praca z Catherine była czymś niezwykłym. Szalenie łatwo nam się pracowało, wykonywała wszystkie moje polecenia i to w sposób zaskakująco szybki, z wielką lekkością. Naszą współpracę mógłbym przyrównać do tanga. Byliśmy świetnie zgrani i naprawdę żałuję, że tylko raz spotkaliśmy się na planie. Po "Wstręcie" Catherine szybko stała się rozchwytywaną aktorką, nie było okazji. Na szczęście przyjaźnimy się do dziś.

Pan wierzy w przyjaźnie zrodzone na planie filmowym?
Wierzę w pewną wieź, która może zrodzić się na planie, czy zawiązać w relacjach zawodowych, a później przerodzić w przyjaźń. To możliwe na każdym etapie życia.

Słyszałam, że tak właśnie było z Alexandrem Desplatem, kompozytorem muzyki do sześciu pańskich filmów. I z Brucem Lee.
Bruce’a poznałem przez Sharon Tate. Był jej trenerem przy jednym z filmów. Powiedziała mi pewnego dnia: „musisz poznać tego gościa” i przyprowadziła go na kolację do domu. Natychmiast się zaprzyjaźniliśmy. Później i ja zacząłem z nim trenować. Po śmierci Sharon zdwoiłem treningi.

Ale Bruce wyjechał z Ameryki.
Jakoś nie szło mu w Los Angeles. Wie pani, on przez lata marzył o tym, by zrealizować film o sztuce walki z prawdziwego zdarzenia. Już z Hongkongu wysłał mi list, który mam do dziś. Pisał w nim, że jeśli chciałbym taki film zrobić, to on znajdzie finansowanie. Tyle że mnie to nigdy nie interesowało.

Lubiliście się mimo różnic?
Bardzo. To był niezwykle sympatyczny facet. Podziwialiśmy go wszyscy. Były momenty, w których myśleliśmy, że jest nadczłowiekiem. Był niezwykle wymagający – od siebie i od innych. Trzymał dyscyplinę niemal przez całe życie: wstawał około piątej rano. Biegał. Wracał do domu, kładł się do łóżka na jakąś godzinkę, dopiero potem wstawał na dobre. Trudno było za nim nadążyć. Był bardzo sumienny, poważnie traktował sport. Ja nigdy nie wypracowałem takiego stosunku do swoich treningów, sport nie był moją pasją, celem samym w sobie. Bruce trenował bardzo ciekawą odmianę boksu, cały czas wyśmiewając się z karate – mówił, że w karate chodzi wyłącznie o blokowanie. I tyle. A on lubił być w ataku.

Po jego wyprowadzce z Ameryki widzieliście się jeszcze kiedykolwiek?

Nie. Przed wyjazdem do Hongkongu zaprosiłem go do Gstaad na kilka dni. Chciałem go nauczyć jeździć na nartach, ale zupełnie mu to nie szło. Nie mógł opanować tego sportu, co oczywiście bardzo go irytowało. Bruce jak coś robił, musiał być w tym najlepszy. Dlatego wolał dawać nam w Gstaad masaże. Mało kto wie, ale świetnie tańczył, potrafił całą noc spędzić na parkiecie. Wyjechał do Hongkongu i nigdy się już nie widzieliśmy. Ale przecież przez całe życie urywają nam się relacje i specjalnie nas to nie dziwi. Ja zmieniałem tak często miejsce zamieszkania, że z jednej strony mogę powiedzieć, iż mam przyjaciół na całym świecie, a z drugiej, to często przyjaźnie, które choć trwają, nie mają swojego odbicia w codzienności. I takie więzi są najtrudniejsze do utrzymania, pielęgnowania: żeby się nie widzieć miesiącami, ale gdy się dzwoni, rozmawiać tak, jak by się widziało z człowiekiem wczoraj. I jeśli to się zdarza, mowa o czymś prawdziwym. I trwałym.

Chodzi pan do kina?

Chodzę. Choć dzisiaj, mając naprawdę świetny sprzęt, można niemal wszystko zobaczyć w domu.

Żałuje pan, że widzowie przestali traktować wyjście do kina jak święto?

Naturalna kolej rzeczy. Kiedyś nie można było wyjść z domu bez kapelusza, dzisiaj to staroświeckie podejście nie ma już uzasadnienia. Trąci myszką. Podobnie jest w innych sferach życia. Oczywiście może trochę szkoda, że kino spowszedniało, spopularyzowało się, z drugiej strony, to wspaniałe, że jest dostęp do wiedzy, do materiałów, do sprzętu. Jako młody chłopak zobaczyłem wiele filmów w kinie, na dużym ekranie, pewnie dlatego zrobiły na mnie takie wrażenie. Noszę w pamięci obrazy, które moim zdaniem zadecydowały o tym, że zająłem się kinem, sztuką. To jest pytanie, czy gdybym obejrzał po raz pierwszy "Hamleta" w reżyserii Laurence’a Oliviera, "Osiem i pół" Federica Felliniego, czy Obywatela Kane’a Orsona Wellesa w zaciszu mieszkania, na domowym sprzęcie, to czy również wywarłyby na mnie tak wielki wpływ? Chcę wierzyć, że tak.

Miewa pan dziś takie filmowe olśnienia jak wtedy, oglądając wymienione wyżej filmy?

Nie. Ale to nie jest wina kina, czy tego, co mają do zaproponowania twórcy, raczej sumy moich doświadczeń, tego co już widziałem i co sam zrobiłem. Nigdy później nie chłonie się tak sztuki – nie ma znaczenia, czy chodzi o kino, literaturę czy teatr – jak w momencie, gdy jest się młodym, gdy świat stoi otworem, a możliwości i siły człowieka wydają się nieograniczone. Czas płynie wolno, wydaje się, że już tak będzie zawsze. Można go bezkarnie trwonić na rzeczy błahe. Oczywiście mojemu pokoleniu to poczucie beztroski zabrała wojna. Później, po jej zakończeniu, staraliśmy się wszystko nadrobić, nadgonić – mieliśmy głód życia, doznań. Kino było odskocznią, ale też sposobem na to, by przeżyć jakąś piękną, czystą emocję. Nikt nie myślał o wpływach ze sprzedaży biletów, czy popcornu, nie rozważał, czy film jest autorski czy komercyjny, jak był realizowany czy finansowany. Było się oderwanym od tego. Liczyło się samo kino. I dobrze.

Podoba się panu, jak zmienił się przemysł filmowy w ostatnich latach?

Od dawna słyszę to samo: kryzys kina! Oczywiście, amerykańskie filmy komercyjne z wielkimi budżetami, czy łatwe komedie z topowymi obsadami, wypierają ambitne propozycje, ale to się dzieje od dawna i nie sądzę, aby miało zagrozić pozycji ambitniejszych twórców. Oni zawsze byli w niszy i pewnie pozostaną w niszy. A widzowie po prostu lubią rozrywkę, nie widzę w tym nic nadzwyczajnego czy zaskakującego. Zbiór efektów wizualnych jest zawsze bardzo atrakcyjny. Dlatego według mnie kino – jako forma spędzania czasu – przetrwa bez niczyjej pomocy. Pytanie, czy będzie miejsce w każdym kinie dla ambitniejszego repertuaru. Zobaczymy.

Obecnie to chyba seriale stają się konkurencją dla kina. Ma pan jakieś swoje ulubione tytuły?

Bardzo długo oglądałem Breaking Bad – to najlepszy serial jaki dotychczas widziałem. Cały czas na coś zerkam, staram się nadgonić, zobaczyć, żeby być na bieżąco przynajmniej z koncepcją – ale nie mam na to dość czasu. Moim zdaniem nie ma też żadnej rywalizacji między kinem a serialem. To dwie, zupełnie inne przestrzenie.

A dostał pan kiedykolwiek propozycje wyreżyserowania serialu?
Pewnie, ale nic dostatecznie interesującego. Zawsze uważałem, że w przypadku serialowej produkcji cała siła tkwi w scenariuszu. Materiał wyjściowy musi być doskonały, inaczej nic z tego nie będzie. Naprawdę nie dostałem nic godnego uwagi, tak mojej, jak później widza, stąd moje kategoryczne odmowy. Odkąd ukończyłem łódzką Szkołę Filmową moją pasją i celem zawsze był – i będzie – film fabularny, nie mam więc poczucia straty, że nie wyreżyserowałem żadnej serialowej produkcji. To zabawa dla innych.

To nad czym pan teraz pracuje?

Już od paru lat nad filmową wersją powieści Roberta Harrisa „Oficer i szpieg” o sprawie Dreyfusa. Scenariusz napisaliśmy wspólnie, podobnie jak w przypadku innej powieści Roberta, pt. „Autor widmo”. Pierwotnie, film miał być kręcony w Polsce, ale uniemożliwiły to, jak się mówi, „okoliczności od nas niezależne”. Przenieśliśmy produkcję do Francji i przygotowujemy się do zdjęć.

Rozmawiała Anna Serdiukow


Anna Serdiukow
"Magazyn Filmowy SFP", 83-84/2018
  12.01.2020
45. FPFF. Platynowi reżyserzy na równoległych ścieżkach, czyli Barański i Falk
Jerzy Kapuściński kończy 65 lat
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll