PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Z Jerzym Gruzą rozmawia Piotr Czerkawski
Podobno niewiele brakowało, a odwołałby pan nasze spotkanie.
Wszystko dlatego, że przeżyłem wczoraj gehennę. A przecież początkowo nic jej nie zapowiadało. Niedziela, w Warszawie upał – pomyślałem sobie, że ucieknę za miasto. Wieczorem wracam zrelaksowany, wychodzę z garażu i naraz dopada mnie myśl, że czegoś brakuje. Szlag! Klucz do mieszkania. Przetrząsam nerwowo kieszenie, szperam w samochodzie i nic. A to nie jest taki zwykły klucz, bo zamki niemieckie, po poprzednim właścicielu. Nie dostanę się do domu...

Brzmi jak pomysł na sequel "Dnia świra".

To dopiero początek! Za chwilę uświadamiam sobie, że w zamkniętym mieszkaniu zostały wszystkie leki, które koniecznie muszę zażyć wieczorem. Co robić? Jeżdżę od apteki do apteki i próbuję przebłagać farmaceutki, żeby sprzedały mi bez recepty chociaż listek tabletek... Nie ma szans. Bez recepty są tylko w wielkim wyborze farby do włosów. „Niech pan dzwoni na pogotowie!”, ja na to: „Wyładowała mi się komórka”. – „No to niech pan tutaj padnie, a wtedy ja zadzwonię”. Stojąca za mną kolejka zniecierpliwionych ludzi: „Padaj pan!”. W końcu pojechałem na pogotowie na Hożej, gdzie przez lata kręciłem fragmenty 40-latka, zaspana pani doktor zlitowała się nade mną i dała jakiś lek zastępczy bez recepty i bez efektów.

Wniosek z tego, że 40-latek uratował panu życie?

W nocy u znajomych wziąłem wszystkie leki, jakie były pod ręką, na czele z Apapem, i sięgnąłem do ich biblioteczki po losowo wybraną książkę – biografię fizyka Poincarégo, która była tak nudna, że uśpiła mnie na cztery godziny. Rano natychmiast ruszyłem do kontrataku i w końcu dostałem się do właściwego lekarza, który mógł podać mi lekarstwo. Nowa pani doktor zrobiła porządek z moim ciśnieniem, a jak opowiedziałem o swoich przygodach: „Pan się nie męczy, podam panu numer na pogotowie ślusarskie, które otwiera wszystkie zamki w kilka minut”. Przyjechało, ale nie było potrzebne, znalazłem klucz, który zostawiłem jak idiota w drzwiach.

Trudno mi uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Często miewa pan takie przygody?
Bardzo często. Zwłaszcza ze służbą zdrowia. Nawet spisałem sobie te wszystkie historie, ale boję się je wydać, bo potem nie przyjąłby mnie już żaden lekarz i czekałoby mnie najpewniej powtórzenie losu Moliera, który zmarł na scenie, grając w „Chorym z urojenia”.


Jerzy Gruza, fot. A. Kędzierska

Na co dzień chętnie inspiruje się pan wydarzeniami z własnego życia?
Od młodości uwielbiam podsłuchiwać uliczne dialogi. Z Jurkiem Skolimowskim mieliśmy taki zwyczaj, że zawsze nosiliśmy przy sobie kartkę i długopis, i jak tylko usłyszeliśmy coś ciekawego, od razu to notowaliśmy i wkładaliśmy kartkę do kieszeni. Jakiś czas temu przestałem już jednak to robić, bo i tak nigdzie tych historii nie wykorzystam… Smutne.

Niekoniecznie. Może pan opowiedzieć jedną w wywiadzie.

No dobrze. Byłem niedawno na wakacjach w Hiszpanii. Upał jak cholera, siedzę sobie w cieniu i słyszę z oddali dokazujące dzieci. Dwóch Polaków i Rosjanin bawią się w wojnę. Polacy najwidoczniej wygrali, bo krzyczą: „Udało się! Zabiliśmy go!”. Na co czteroletni Rosjanin, po chwili milczenia: „Niet, mnie nie ubijotie, ja Ruskij. Ja nesmertelnyj!”. To się nazywa wojna polsko-ruska!

Wspomniał pan przed chwilą o Jerzym Skolimowskim. Mało kto wie, że nie tylko przyjaźniliście się, lecz także napisaliście – współpracując jeszcze z Bolesławem Sulikiem – scenariusz do brytyjskiego debiutu Skolimowskiego pod tytułem "Na samym dnie".
Byłem wtedy nawet kimś w rodzaju asystenta Skolimowskiego i towarzyszyłem mu na planie. To były czasy! Swingujący Londyn, brytyjski humor i atmosfera wiecznej zabawy. Jurek zawsze był świetnym kompanem, miał fantazję i jedyny w swoim rodzaju polski spryt. Pamiętam, że pewnego dnia kazał ekipie zbudować wysoką wieżę, na której chciał postawić kamerę. Pytam go: „Jurek, po co właściwie nam ta wieża?”, a Skoli na to: „Zanim się zorientują, że za cholerę nie wiemy, co dalej mamy robić, niech mają zajęcie i budują wieżę”. Po latach równie zabawna atmosfera panowała na planie "Alicji", którą kręciliśmy z Jackiem Bromskim, ale, niestety, mieliśmy już mniej szczęścia, a więcej pecha na planie.

Co takiego jest w pokoleniu pana, Skolimowskiego i Polańskiego, że wszyscy macie w sobie ten sam, nieprzemijający apetyt na życie?
Myślę, że to kwestia przekory. Im bardziej za młodu komunizm nas dociskał, tym mocniej chcieliśmy pokazać, że mamy go gdzieś i będziemy żyć po swojemu. No, a potem tak już zostało i zostanie pewnie do końca życia.

Podobno dałby się pan pokroić za Woody’ego Allena. Dlaczego?

Uwielbiam w Allenie to, że nie wstydzi się pokazywania siebie jako ofiary i to ofiary różnych rzeczy – żydowskiej tradycji, okrutnej historii, matczynej nadopiekuńczości, pecha w sprawach damsko-męskich. Nawiasem mówiąc, często powtarzam, że allenowski typ humoru – i to jeszcze zanim wszyscy mieliśmy okazję poznać twórczość samego Allena – reprezentował mój przyjaciel, Bogumił Kobiela.

Brzmi ciekawie. Jakiś przykład?

Pewnego dnia Bobek, który mieszkał ze swoją, całkiem atrakcyjną, żoną zrobił u siebie w domu huczną imprezę. Jemy kolację, pijemy wódeczkę, żartujemy, ale nadchodzi 3.00 nad ranem i stwierdzamy, że trzeba by się już zbierać. Bobek odprowadza nas wszystkich na korytarz, żegna się i nagle, z pełną powagą, dodaje: „Bardzo panów przepraszam, ale zanim się pożegnamy, muszę was policzyć, mam bowiem podejrzenia, że któryś z was mógł się ukryć w sypialni mojej żony”. Czy nie jest to przykład rozczulającej, allenowskiej bezradności?

Kobiela zagrał u pana wybitną rolę w spektaklu telewizyjnym „Mieszczanin szlachcicem”. W kinie również miał pan szczęście do aktorów: Holoubek, Łapicki, Łomnicki, Śląska, nawet tych grających epizodyczne role. Kilkuminutowy występ Zdzisława Maklakiewicza w Dzięciole to prawdziwy majstersztyk.
Podobał się panu "Dzięcioł"?

Z ręką na sercu: uważam, że to pański najlepszy film.

No właśnie… Tymczasem krytycy filmowi zebrani na premierowym seansie na festiwalu w Łagowie zmieszali go z błotem. Nie mieściło im się wówczas w głowie, że film rozrywkowy może nieść za sobą jakieś przesłanie. A przecież – choć ton "Dzięcioła" był jednoznacznie komediowy – mówiłem w nim o poważnych sprawach, choćby o tym, że filozofia epoki gierkowskiej, oparta na przekonaniu, że człowiek do szczęścia potrzebuje M-3, małego fiata i działającej lodówki, jest z gruntu fałszywa. Prędzej czy później człowieka z bloków ogarniają przecież tęsknoty niematerialne: chciałby posłuchać śpiewu ptaków, wyjechać za miasto, zobaczyć chmury na niebie, a w końcu umówić się z kobietą, która nie jest jego żoną.

Zaznaczony w Dzięciole wątek rozdźwięku między rzeczywistością a niemożliwymi do zrealizowania marzeniami, stał się właściwie motywem przewodnim całej pańskiej twórczości.

To kwestia osobistego doświadczenia, wystarczy wspomnieć moje wczorajsze przygody. Myślę zresztą, że wszyscy – niezależnie od obowiązującego ustroju – jesteśmy karmieni iluzją, zgodnie z którą rząd się o nas troszczy, ludzie są dla siebie mili, a instytucje działają bez zarzutu. Przekonywanie się na własnej skórze, że w praktyce jest zupełnie inaczej, czeka każdego z nas i zawsze ma w sobie aspekt tragikomiczny.

Czy równie autobiograficzny był – powtarzający się w pańskich kolejnych filmach począwszy od "Dzięcioła" – wątek słabego mężczyzny nieustannie tłamszonego przez kobiety?

Oczywiście. Wszystkie te sytuacje były pokłosiem doświadczeń moich i mojego współscenarzysty, Krzysztofa Teodora Toeplitza. Krzysztof zresztą miał do tego fantastyczne podejście i każdą swoją uczuciową klęskę traktował jako inspirację do pisania. W ten sposób praca zyskiwała dla niego wymiar terapeutyczny. Dla nas obu była także orężem przeciwko tendencji kobiet do zawłaszczania męskiej codzienności i wszystkich uwag typu „przestaw, zamknij, wynieś” i tak dalej…

Feministki, które to przeczytają, będą wściekłe.

Trudno, przywykłem. Pani Magdalena Środa już dawno zdemaskowała przecież mnie i Toeplitza jako niepoprawnych seksistów.

Może lepiej zmieńmy temat. Wielokrotnie wspominał pan, że bardzo osobisty wymiar ma dla pana także "Motylem jestem, czyli romans 40-latka", w którym pokazuje pan kontrast pomiędzy nieefektowną codziennością a światem telewizyjnego spektaklu.

Bezpośrednim impulsem dla powstania Motyla… była raczkująca wtedy jeszcze w Polsce moda na te wszystkie plebiscyty w stylu „Człowiek Roku” albo „Czyn Miesiąca”. Dziś ta tendencja rozrosła się zresztą do rozmiarów zupełnie groteskowych. Jakiś czas temu usłyszałem na imprezie pewną celebrytkę, która powiedziała prezesowi Volvo: „Wie pan, tak bardzo chciałabym zostać twarzą Volvo!”. Nie mogłem się powstrzymać i mruknąłem pod nosem: „Nie, twarzą a ...”. Nie precyzujmy.

Pan również – wzorem Karwowskiego z "Motyla…" – przeżył moment zachłyśnięcia się szołbiznesem?

Na szczęście, dzięki wieloletniej pracy w telewizji, poznałem ten świat zbyt dobrze, by zupełnie się w nim nie zatracić. Byłem tego bliski właściwie tylko raz w życiu. Historia ta miała związek z pewną striptizerką…

Oho! Będzie ciekawie.

Jeden z pierwszych striptizów w Warszawie odbywał się w Sali Kongresowej. Wykonywała go, stylizowana na Marlenę Dietrich, piękna blondwłosa dziewczyna, która najpierw odpalała długiego papierosa, a potem siadała na środku sali i powoli zaczynała się rozbierać. Zaczynając od długich czarnych rękawiczek. Wrażenia były tak silne, że popełniłem, jak to się mówi, emocjonalną pomyłkę i zupełnie się w tej pani zadurzyłem. Chodziłem do Kongresowej co drugi dzień, wystawałem pod garderobą, na korytarzu byłem popychany przez kelnerów noszących z kuchni kotlety. Same upokorzenia, ale ostatecznie zamieniliśmy tylko parę słów z artystką i nigdy nie zdołaliśmy się do siebie zbliżyć. Pamiętam, że bardzo z tego powodu cierpiałem, ale w końcu mi przeszło. Minęło parę miesięcy, aż któregoś dnia wychodzę z domu i mijam obładowaną siatkami, przygarbioną babuszkę, która dziwnie mi się przygląda, aż w końcu krzyczy: „Dobroe utro, panie Jurek!”. Zniknęła szminka, peruka, rzęsy na pół metra – została normalka, „żyćko” i siatka z ziemniakami i kalafiorem. Okazało się, że to moja striptizerka, a ja tym samym odbyłem najkrótszą lekcję tego, jak działa szołbiznes. Dziś nie ma dnia, żebym nie spojrzał na zdjęcie jakiejś pięknie wymalowanej celebrytki i nie pomyślał sobie: „Dobroe utro, panie Jurek!”.

Po takim wstępie musimy przez chwilę porozmawiać o seksie.
Niechętnie…

Bez obaw, chodzi mi tylko i wyłącznie o to, co na ekranie. Obecność pięknych kobiet i swobodnej erotycznie atmosfery to przecież jeden z podstawowych wyznaczników pańskiej twórczości.
Mogę powiedzieć panu dwie rzeczy. Po pierwsze, w przeciwieństwie do wielu innych reżyserów na czele ze słynnym Bergmanem, twardo oddzielałem życie prywatne od zawodowego i nie „współpracowałem” erotycznie z moimi aktorkami. Po drugie, dam panu radę. Jak pan ogląda filmy, niech pan zawsze patrzy na drugi plan, bo to właśnie tam przewijają się najpiękniejsze kobiety i seks. To zwykle jakieś znajome drugiego reżysera czy innego członka ekipy, który chce zrobić przyjemność koleżance i sprawić, by zagrała w filmie. Pozwalałem współpracownikom na takie przysługi bez ograniczeń i dzięki temu miałem na planie naprawdę mnóstwo pięknych kobiet. Czasem wyławiałem je z tłumu sam, jak w "Dzięciole", w którym gram reżysera programu telewizyjnego i zapraszam przed kamerę naprawdę śliczną kobietę.

We wspominanej rólce wypadł pan całkiem przekonująco. Później pojawiał się pan zresztą we własnych filmach jeszcze kilka razy.
Ale i tak za rzadko! Rola portiera w "Tygrysach Europy" wydaje mi się najbardziej trafiona. Gdybym mógł cofnąć czas, wystąpiłbym w każdym swoim filmie. Mam w końcu pewien talent aktorski, który często testuję zarówno na przyjaciołach, jak i przypadkowo spotkanych osobach. Ostatnio wychodzimy z imprezy z Andrzejem Korzyńskim i mijamy kilkuosobową rodzinę. Widząc ich, rzucam się na Andrzeja i zaczynam bełkotać: „Nie zab… Nie zabieraj mi kluczyków. Ja poprowadzę!”. Ludzie z naprzeciwka oniemieli i pomyślałem, że zanim zdążę im wyjaśnić, że to tylko żart, już dawno zdążą wezwać policję.



Jerzy Gruza, Kuba Kiljan / Kuźnia Zdjęć

Jako reżyser pracował pan nie tylko z tuzami aktorstwa, lecz także z dość osobliwymi naturszczykami. W Gulczas, a jak myślisz? sfilmował pan samego Andrzeja Leppera.

O, jakie mieliśmy z nim przygody! Najpierw nie chciał się zgodzić na występ, ale po długich namowach powiedział w końcu: „Dobrze, przyjadę”. Jesteśmy na planie, Lepper zajeżdża eleganckim, zachodnim samochodem i mówi: „No, panowie, do zdjęć wymieńcie mi go na poloneza”. Zrobiliśmy, jak chciał, zaczynamy kręcić, a Lepper, zamiast podawać tekst ze scenariusza, zaczyna gadać od siebie i pieprzyć coś o Białorusi. Zanim zdążyłem zareagować, skończył występ, wsiadł do swojej zachodniej fury i odjechał, a my zostaliśmy już na zawsze z tą cholerną Białorusią.

Nic dziwnego, że – pod wpływem takich doświadczeń – wielokrotnie wyśmiewał pan w swoich filmach absurdy szołbiznesu.
Nigdy nie zapomnę spotkania, o które zabiegał kiedyś redaktor telewizyjnej anteny chcący namówić mnie do współpracy przy jakimś projekcie. Przychodzę do jego gabinetu odstawiony i dobrze przygotowany, a on wypala: „Ja pana bardzo przepraszam, będę mówił nieskładnie, ale trzy noce nie spałem, bo montuję coś naprawdę ważnego!”. W jednej chwili zrozumiałem, że nie jestem wystarczająco ważny i z naszego spotkania nic nie będzie, bo dyrektor przecież „montuje coś naprawdę ważnego”. Niedługo później powtórzyłem tę scenę w Motylem jestem…, a Wojtek Pszoniak świetnie mi to wszystko zagrał. To, co redaktor trzy noce wtedy montował, to były urodziny Gierka.

Wspomniał pan z sentymentem o swej wieloletniej współpracy z Krzysztofem Teodorem Toeplitzem. Czy można powiedzieć, że pisanie scenariuszy stanowi pański ulubiony moment pracy nad filmem?
Zdecydowanie tak. Najbardziej lubiłem nasze luźne spotkania z Krzyśkiem, podczas których po prostu opowiadaliśmy sobie anegdoty. Mogliśmy je później wykorzystać albo nie, ale zawsze mieliśmy z tych spotkań mnóstwo frajdy. Dzięki temu, że pracuję zwykle w takiej atmosferze, pisanie przychodzi mi z łatwością. Czasem myślę, że może ona jest podejrzana i tak naprawdę jestem grafomanem, ale wtedy przypominam sobie, że Zanussi mówi podobno, że „Gruza lepiej pisze niż reżyseruje” i od razu oddycham z ulgą.

Jak zachowuje się pan podczas kręcenia filmu?

Muszę przyznać, że jestem reżyserem niecierpliwym i usposobionym pesymistycznie. Wychodzę z założenia, że skoro cały film mam gotowy w głowie, potem mogę go tylko spieprzyć, bo postawię na złego aktora albo nie dopisze nam pogoda, albo nie będzie wystarczającej kasy.

Niektórzy twórcy twierdzą jednak, że tego rodzaju kłopoty, ograniczenia, tylko motywują ich do działania.

To prawda. Mistrzem takiej strategii był bez wątpienia Andrzej Wajda, którego zawsze głęboko za to podziwiałem.

Skoro o tym mowa, czy nadal jest pan czasem brany za Wajdę na ulicy?

Bardzo często. Mimo że Wajda już dawno nie żyje. Jeden facet, taki uliczny handlarz, myli nas od 40 lat. Nieważne, że Wajdy już nie ma, on i tak, gdy mnie widzi, krzyczy: „No i jak tam, panie Andrzeju, wszystko w porządku? Gdyby coś było trzeba, to ja wszystko dla pana zrobię”. Przecież nie powiem takiemu gościowi po tylu latach, że ja nie żaden Andrzej, tylko Gruza. No, nie mam serca. Ale to jeszcze nic. Raptem dwa dni temu idę rano ulicą, a tu zatrzymuje się jakiś motocyklista i woła: „No i co, panie Wajda, czterdzieści lat minęło? Co?...”. Coś pięknego.

Choć rzadko się o tym wspomina, atutem pańskich filmów niemal zawsze była chwytliwa ścieżka dźwiękowa. „Czterdzieści lat minęło…” czy „Motylem jestem” nuciła cała Polska. W "Nocy poślubnej w biały dzień" słyszymy natomiast doskonałe piosenki Maanamu.
To, że użyjemy ich muzyki nie było oczywiste, bo Maanam wcale nie był jeszcze wtedy bardzo znanym zespołem. Ktoś podrzucił mi jednak ich płytę, a ja słuchałem jej kilka razy pod rząd i wiedziałem, że to jest to. Niestety, muzyka niespecjalnie nam pomogła, bo film został zupełnie zmasakrowany. Bohdan Poręba wrzeszczał na kolaudacji: „Takich świństw w życiu nie widziałem! Nawet w Paryżu!”. Osobiście jakoś przełknąłem tę porażkę, ale szkoda mi było wysiłku aktorów. Wiesław Gołas w roli wyszydzanego przez inteligentów chłopa rewelacyjnie zagrał tam jedną z nielicznych, nie komediowych ról w swojej karierze.

Zbliżamy się już do końca naszej rozmowy, więc pozwoli pan, że zadam pytanie filozoficzne. Jaka jest właściwie różnica pomiędzy życiem, a czymś, co w swoich książkach i felietonach często określa pan jako „żyćko”?
„Żyćko” to wszystko to, co błahe, nieznaczące, na co nie mamy wpływu, ale coś, co zajmuje nam większość bezcennego już teraz czasu. Życie to natomiast rzeczy poważniejsze: rodzina, dzieci, wnuki, to, co po nas zostanie. Choć często jest o to bardzo trudno, nie warto pozwolić, żeby „żyćko” zatriumfowało nad życiem.

Panu wciąż udaje się zachować właściwe proporcje?

Czasem mam wrażenie, że idzie mi coraz gorzej, ale wtedy od razu myślę, że choć już się trochę nażyłem, ciągle lubię to Życie przez duże „Ż” i jeszcze nigdzie się nie wybieram.

Co dziś dodaje panu energii? Ma pan w planie następny film?

Niewykluczone. Przyznam się panu, że coś kameralnego sobie kręcę. Postawiłem jednak warunek, że nie chcę się spieszyć ani przemęczać. Wystarczy mi, że codziennie widzę z okna budynek, w którym powstają zdjęcia do pewnego serialu. Ekipa buduje jakieś wymyślne konstrukcje, operator przez pół dnia ustawia kamerę, a potem okazuje się, że wszystko po to, by nakręcić ze dwa zbliżonka. Coś takiego jest już stanowczo nie dla mnie.

Czy jako doświadczony reżyser, którego filmy przyciągały wielomilionową widownię, ma pan jakiś uniwersalny przepis na to, jak trafić w gusta widzów?
Oczywiście nie da się go sformułować wprost, ale wydaje mi się, że ważne jest jedno: trzeba za wszelką cenę unikać tak zwanej „bieżączki”. Co z tego, że wpadnie mi do głowy świetny żart polityczny, jeśli za dwa miesiące już nikt nie będzie go rozumiał? Nie chodzi zresztą tylko o komedie, ale wszelkiego rodzaju „kino interwencyjne”. Ono za moment przeminie, a tacy na przykład "Złodzieje rowerów" będą trwać i trwać.

Dzieło De Siki to już klasyka, a czy spodobał się panu którykolwiek film obejrzany w ostatnim czasie?

Rzadko już chodzę do kina, ale parę miesięcy temu przeżyłem ciekawą przygodę w Kinotece. Miałem akurat kilkanaście minut wolnego czasu w centrum miasta, więc, ot tak dla żartu, postanowiłem wślizgnąć się do kina bez biletu. Trafiłem akurat na początek jakiegoś seansu, przez pół godziny oglądałem reklamy i zwiastuny, i kiedy zaczął się właściwy film, wyszedłem. Zajrzałem do innej sali gdzie kończył się "Moonlight", obejrzałem końcówkę i myślę, że musi to być naprawdę coś dobrego.

Do którego z własnych filmów wraca pan po latach z największym sentymentem? Do "Dzięcioła"?
Do Dzięcioła. Nie mogę przeboleć, że tak go przed laty skrytykowano, zupełnie na to nie zasługiwał. Wciąż podobają mi się w nim pewne smaczki, jak na przykład scena niekończącej się imprezy. Swoją drogą, parę lat po "Dzięciole" pojawił się amerykański film "Dziesiątka" z Bo Derek, w którym pojawia się scena zerżnięta z naszej w skali 1:1. Prywatka naprzeciwko. I luneta, przez którą obserwował Gołas gołe baby.

Na tym nie koniec. Przed paroma miesiącami coś podobnego widzieliśmy też w słynnym "High-Rise" z Tomem Hiddlestonem.
Widzi pan, jak to jest: najpierw podpatrują, a potem przenoszą akcję do Los Angeles czy Londynu i ogląda to cały świat, a o nas nikt nie pamięta. I jeszcze nas objeżdżają jak burą sukę. Nie ma co, ciężkie jest życie polskich filmowców, no może nie wszystkich... Na zakończenie krótka obserwacja. Dwóch chłopców bawi się, biegając koło stołu. Trach! Jeden się przewraca i wali głową o krzesło. Ból, ryk, krwawi. Ten drugi go pociesza: „Myśl o naleśnikach! Myśl o naleśnikach! Ja zawsze, jak mi się coś stanie, myślę o naleśnikach. Uwielbiam naleśniki!”. O jakich naleśnikach może myśleć człowiek w moim wieku?

Piotr Czerkawski
"Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 73, 2017
  4.03.2018
Piotr Andrejew. Kamerą kreował świat
Konstanty Lewkowicz: homo filmicus
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll