PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
Nie robię filmów na festiwale Z Juliuszem Machulskim rozmawia Artur Majer
Artur Majer: Na początku kariery mówił pan – i podkreśla to dzisiaj – że film to rozrywka, a już przy okazji premiery "Pieniądze to nie wszystko" w 2000 roku znalazłem pana wypowiedzi, że należy robić filmy o naszej rzeczywistości. Jakie jest pańskie przekonanie w drugiej dekadzie XXI wieku?
Juliusz Machulski: Myślę, że jeden postulat nie wyklucza drugiego. Wszystkie filmy, które robiłem były o naszej rzeczywistości, nawet "Seksmisja" czy "Kingsajz". Może "Vabank" mniej, ale to był film historyczny. Nie potrafię robić filmu o innym kraju niż Polska, gdyż żadnego innego kraju tak dobrze nie znam. Mimo że sporo jeżdżę po świecie i mieszkałem trzy lata w Stanach Zjednoczonych, bardzo długo byłem we Francji, często w Hiszpanii, we Włoszech. Traktuję te wszystkie państwa jak inne odbicie mojej rzeczywistości. Nie mógłbym jednak nigdy zrobić filmu nie o Polsce.

Wydaje się, że staje się pan coraz bardziej krytyczny i uważny na tę otaczającą nas polską rzeczywistość. W finale "Kołysanki był pan już bardzo ostry…
Profetyczny wręcz: ksiądz wprowadza diabła do Pałacu Prezydenckiego! (śmiech)

Myśli pan, że ta tendencja będzie się nasilać?
Nie planuję tego. Niewykluczone, że mam jakieś właściwości profetyczne, których nie kontroluję. Wiele moich pomysłów się sprawdza, na przykład partenogeneza w "Seksmisji" – za chwilę okaże się, że jest możliwa. Nawet w "Vabanku" jest prorocza scena… A to ciekawa historia. Wymyśliłem do tego filmu, szwajcarskie, jak mi się wydawało, nazwisko twórcy zabezpieczeń w banku: Ziegler. Jak pokazywałem film w Szwajcarii, gdy tylko nazwisko się pojawiało, na sali kinowej wybuchał ryk śmiechu. Myślałem wtedy: o, cieszą się, że to szwajcarskie! Ale po którymś pokazie podeszli do mnie Szwajcarzy i pytają, skąd pan wiedział – robiąc film w Polsce dwa lata wcześniej – że za chwilę wybuchnie wielka afera z Jeanem Zieglerem, deputowanym i dziennikarzem z kantonów francuskojęzycznych, który będzie pisał o praniu pieniędzy w Szwajcarii? Wydał książkę pod tytułem „Szwajcaria pierze najczyściej” – pieniądze mafijne, przemytnicze i pochodzące z karteli narkotykowych. Pytają więc, skąd wiedziałem o Zieglerze, a ja nie wiem skąd! Tak samo z tym Pałacem Prezydenckim w zakończeniu "Kołysanki". Teraz jest to najgorętsze miejsce w Polsce i… można powiedzieć, dość kontrowersyjne.

Miał pan kilka innych przedsięwzięć tego typu. Myślę o spektaklach Teatru Telewizji: "Jury", 19. południk"…

…który oglądany dzisiaj okazuje się bardzo aktualny. Tam jest nawet passus o uchodźcach. Prezydent Czop mówi, jak sobie poradzić z bezrobociem: wybuduje się mur na wschodniej granicy. Kiedy dziennikarka go pyta, skąd weźmie na to pieniądze, odpowiada, że Unia mu da. (Przecież wtedy nie byliśmy w Unii!). A jak nie da? – pyta dalej. Jak nie da, to będziemy przerzucać im tych dziadów z Afganistanu czy z Iraku. Zobaczymy wtedy, czy nie da – odpowiada jej Czop. On w ogóle mówi językiem, który wydawał mi się wtedy tak chamski, grubiański, prymitywny, że aż śmieszny. A dziś idealnie by się wpisywał w narrację i przemówienia polityków z prawej strony ław w Sejmie. Nie wierzę, że są aż tak nieinteligentni, że nie wiedzą co mówią. To jest język, który wydawał mi się niemożliwy w polityce, dyskwalifikujący polityka… Teraz się okazuje, że ten mój wymyślony prezydent Czop ze swoim prostackim językiem na tle niektórych polityków to brytyjski dżentelmen. Nie jestem dumny z tych profetycznych zdolności, one mnie czasami przerażają (śmiech). Przypominam, że działania Czopa, na przykład obrażanie przedstawicieli innych narodów (Niemców, Rosjan, Amerykanów), kończą się czwartym rozbiorem Polski wzdłuż 19. południka. Wydawało mi się to zabawną, trochę może przesadzoną satyrą na scenę polityczną z czasów, kiedy niejaki Lepper został marszałkiem sejmu. A dzisiaj to jest jak „Ewa Ewart poleca” – dokumentalny opis rzeczywistości.

Satyra ma to do siebie, że chce naprawiać rzeczywistość, piętnując jej ułomności. Teraz robi pan kolejny film. Czy i w nim…

(przerywa) Nie mogę powiedzieć nic o nowym filmie, żeby nie zapeszyć. Na pomysł wpadłem dziesięć lat temu, scenariusz pisałem przez rok.

Muszę jednak pana trochę pociągnąć za język.

No dobrze. Będzie zatytułowany "Volta".

Jest pan specjalistą od komedii polskiej, od zabawy gatunkowej. Nowy projekt wciąż mieści się w tym opisie?
Mało tego, tam będzie w jednym filmie pięć filmów i pięć poziomów czasowych… Zdradzę tyle, że pewien przedmiot pojawia się w różnych epokach historycznych aż do dzisiejszych czasów. Będziemy kręcić w Lublinie, bo to miasto jest filmowo tak fotogeniczne, że zasługiwało na film od dawna. Tak się szczęśliwie złożyło, że w przyszłym roku Lublin ma 700-lecie nadania praw miejskich. Z tej okazji stworzono specjalny fundusz na film, którego akcja dzieje się w tym mieście. A ponieważ ja tam spędziłem dzieciństwo, mam do Lublina ogromny sentyment, a niedawno powróciłem tam ze spektaklem „Machia” napisanym na zamówienie lubelskiego Teatru Starego, być może władzom miasta wydałem się odpowiednią osobą do tego przedsięwzięcia. To była propozycja nie do odrzucenia. Będzie to film „lubelski”, bo główna akcja dzieje się współcześnie w tym mieście, ale mamy kilka różnej długości retrospekcji w rozmaitych częściach Europy w wieku XIV, XVII, XIX i XX.

Czyli zobaczymy te motywy i wątki, które pojawiają się w twórczości Juliusza Machulskiego od zawsze?
I nowe też, bo ja się łatwo nudzę, kręcąc film, i potrzebuję nowych wyzwań. Nie chciałbym robić filmów tylko dlatego, że to mój zawód. Z tego powodu zawsze wymyślam sobie coś, czego jeszcze nie robiłem. Nie chcę się powtarzać, mimo że łatwiej mi przychodzą takie rzeczy jak kryminał. Zresztą to będzie częściowo opowieść kryminalna. Gdybyśmy mieli porównać do jakiegoś mojego filmu, to powiedziałbym: Vinci, ale z dziewczynami zamiast facetów. To będzie mój piąty kryminał na literę V.

Czy podróż w czasie znaczy, że producencko będzie to skomplikowane i drogie przedsięwzięcie?
Nie. Na szczęście scenarzysta miał bliski kontakt z producentem (śmiech), wiedział więc na przykład, że pewne sceny trzeba kręcić w nocy i ograniczać liczbę bohaterów. Czas przeszły jest wprowadzony głównie poprzez kostiumy i charakteryzację aktorów. Robię "Voltę" z tą samą ekipą, z którą robiłem "Kołysankę", co daje mi gwarancję stylistycznej harmonii.

Jest pan scenarzystą, reżyserem i zarazem producentem od prawie 30 lat. Jak sobie pan radzi z tym stereotypowym konfliktem na granicy twórca reżyser a biznesman producent?

Od początku starałem się otaczać bardzo dobrymi fachowcami. Jak byłem młody…, no – młodszy – to siłą rzeczy byli to wszystko współpracownicy bardziej doświadczeni i zdolniejsi ode mnie. Bardzo lubiłem takie towarzystwo, ponieważ z niego można czerpać inspirację pełnymi garściami.

A teraz?
Teraz są równie zdolni i wciąż zdolniejsi (śmiech), ale mam już kapitał zawodowy i łatwo mi pozyskiwać bardzo dobrych fachowców we wszystkich dziedzinach. Rzeczywiście Studio Filmowe „Zebra” prowadzę od prawie 30 lat, lecz to już nie jest tak, jak za czasów moich początków reżyserskich. Jak ja zaczynałem, to w Zespole Filmowym były pieniądze na trzy filmy rocznie. Teraz dotacja Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – właściwie niezbędna, aby film powstał – jest przyznawana na konkretny project. Studio Filmowe „Zebra” musi składać wniosek o dofinansowanie jak każdy inny producent w kraju. Nie mamy przywilejów. Mam za to dobry zespół producenckich fachowców, którzy na co dzień pilnują, żeby Studio sprawnie funkcjonowało.

Kto decyduje w przypadku pana projektów?
Ja wiem, że nikomu z mojego otoczenia nie wypada powiedzieć, że są słabe czy mają jakieś wady (śmiech). Ale na tyle mamy do siebie zaufanie, że mówią. Końcowe kryterium stanowi komisja PISF-u. Eksperci muszą mój projekt zaakceptować, a jeśli nie oni, to przynajmniej dyrektor Instytutu mocą swoich prerogatyw i swojego gustu ma prawo go zaakceptować, żeby dotacja była możliwa. No i muszę znaleźć na rynku co najmniej drugą połowę budżetu, bo PISF dotuje tylko do 50 proc. niezbędnej na produkcję kwoty.

Czyli projekt musi się spodobać jeszcze komuś.

Szczęśliwie na razie się to udaje, aczkolwiek filmy są coraz droższe, a źródeł finansowania jest coraz mniej. Potrafię robić filmy oszczędnie. Tego nie widać na ekranie – film wygląda drożej, niż kosztował. Potrafimy oszczędzać, co jest umiejętnością, ale i koniecznością w Polsce. Ostatni film realizowałem cztery lata temu, w międzyczasie napisałem i wyreżyserowałem kilka sztuk dla Teatru Telewizji i udało mi się też produkować filmy innych reżyserów, a to jest duża satysfakcja. Właśnie skończyliśmy "Bikini Blue" Jarosława Marszewskiego. To jest jego drugi film fabularny po długiej przerwie. Bardzo ciekawa psychologiczna historia miłosna, do tego w stylu retro, ponieważ rzecz się dzieje w 1953 roku. Główną rolę gra Tomasz Kot, a reszta obsady to przede wszystkim aktorzy brytyjscy, z utalentowaną Lianne Harvey na czele, bo rzecz się dzieje w Wielkiej Brytanii. Część plenerów kręcona była na terenie Anglii. To będzie ciekawy film, kameralny, nastrojowy, wystylizowany, jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.

Nadal jest pan zagorzałym kinomanem?
Nadal jestem. Dla mnie to bardzo ważne w tym zawodzie i nie chciałbym, żeby się zmieniło. Jakbym przestał być kinomanem, to nagle zaczęłyby mi się podobać filmy, które wiem, że nie powinny mi się podobać (śmiech). Cały czas chcę mieć w sobie taką żarliwą naiwność dziecka, które idzie do kina i chce się dać bez reszty pochłonąć temu, co się dzieje na ekranie. Czuję, że jeśli zaczynam kombinować, zaczynam sobie intelektualnie tłumaczyć film, doceniać pewne tropy, pewne zabiegi formalne, to znaczy, że to nie jest film dla kinomana.

Niedobrze być zmuszanym do interpretowania filmów?

Nie z tego powodu powstało kino. Inteligentny widz, jeśli będzie w filmie czegoś się doszukiwał, to zawsze coś tam znajdzie. Film chciałoby się odbierać przede wszystkim wrażeniowo. Jak tylko kino zaczęło opowiadać historie, jasne się stało, że służy temu, żeby rozbawić, wzruszyć, wstrząsnąć albo przestraszyć: słowem – zrobić coś z widzem. Wizja autora, która dla autora filmu oczywiście jest najciekawsza, nie zawsze jest równie ciekawa dla widza. Często powtarzam, że jeśli ktoś zamiast opowiadać historię opowiada o swoim talencie, to nie jest dobrze. Bo z talentami, jak wiemy, różnie bywa. Jeśli ma się talent Felliniego czy Almodóvara, to można ciekawie opowiadać o niczym. Ale częściej jest tak, że jak ma się talentu za mało, to wychodzi nudny film o niczym. Prawdziwy talent –  jak pisał Gombrowicz – powinien dać o sobie znać waleniem we wszystkie dzwony. Widz ma siedzieć z założonymi rękami i patrzeć.

Chyba nie chce pan powiedzieć, że nie ma pan talentu?
Uważam się za opowiadacza historii – jako reżyser i scenarzysta. Tych funkcji nie umiem rozłączyć. Nawet jak pracuję nad cudzymi scenariuszami, to muszę je przepisać po swojemu i opowiedzieć na nowo. Nie wiem, czy mam talent. Pewnie mam umiejętność sklecenia historii, która może być dla widza ciekawa, albo zabawna, czy poruszająca. Czasami można to nazwać talentem.

Juliusz Machulski, fot.  Adam Tuchliński/Newsweek/FORUM

Mówi pan, że nawet obcy scenariusz musi przerobić. Teraz odwrotnie: napisał pan scenariusz dla Jacka Bromskiego, "Uwikłanie". Reżyser zmienił pańskie pomysły?
Zrobił dużo po swojemu. Jacek również jest reżyserem, który pisze i zapewne miał potrzebę, żeby film był robiony jego charakterem pisma. W "Uwikłaniu" miałem dwa mocne pomysły scenariuszowe, z którymi on się zgodził. Po pierwsze zmiana płci bohatera z Szackiego na Szacką, co miało ułatwić widzowi utożsamianie się z postacią. Gdy kobiecie grozi się bronią, a ona się boi, to ją lubimy i jej współczujemy. Szacki nie wzbudzałby takiej empatii jako przestraszony prokurator. Podsunąłem też pomysł, żeby komisarz Smolar zabił tego nietykalnego bandytę, bo wolę budować przekonanie, że zło musi być ukarane, niż podkreślać, że świat jest zły i złym ludziom uchodzą na sucho ich złe uczynki. Wiemy, że świat bywa zły. Ale kino to więcej niż życie. Te dwa pomysły i kilka jeszcze drobiazgów, które sobie podczas pracy omówiliśmy pochodzą zatem ode mnie, a Jacek je sobie opracował po swojemu. Moja rola producenta sprowadziła się do tego, że podsunąłem Jackowi kilka pomysłów obsadowych, a przede wszystkim książkę Zygmunta Miłoszewskiego, bo uważałem że powinien zrobić wreszcie jakiś film w mieście. Film jest sztuką miejską, a on ostatnio robił filmy, które się działy na wsi.

W "Uwikłaniu" zainteresowała pana historia kryminalna?
Miłoszewski to świetny pisarz, którego najsłabszą stroną w książce jest paradoksalnie wątek kryminalny. Jest za to bardzo dobrym obserwatorem obyczajowości, rzeczywistości, umie fajnie wysnuć fabułę swoich powieści z najnowszej historii. To właśnie było najbardziej interesujące.

W "Ziarnie prawdy" również?
Byłem wczesnym czytelnikiem „Ziarna prawdy”, bo najpierw ja miałem produkować i reżyserować film na podstawie tej książki. Zygmunt doszedł jednak do wniosku, że gwarancją sukcesu filmu będzie reżyser przed czterdziestką (uśmiech) i poprosił mnie, żebym oddał reżyserowanie komuś młodszemu, więc po koleżeńsku odstąpiłem też od zamiaru produkowania filmu. Uważałem od początku, że jest jedna rzecz, która rozkłada zamysł kryminalny tej historii: to, że nie sprawdzono DNA zabitego i wzięto za wiarę słowa Szackiego, że to Budnik. Miałem nawet pomysł, jak to rozwiązać. Wymyśliłem, że Budnik, morderca grany przez Krzysztofa Pieczyńskiego, ma brata bliźniaka, który jest niepełnosprawny umysłowo i przebywa w hospicjum. I Budnik to jego zabija –  poświęca, żeby się wszystko zgadzało. Historia z bezdomnym ucharakteryzowanym na Budnika zupełnie nie trzymała się kupy – ostrzegałem o tym zaraz po lekturze – no ale autor miał prawo pozostać przy swojej wersji. Niestety, ze szkodą dla filmu.

Oprócz scenariuszy napisał pan niejedną książkę, ostatnio „Hitman”, którą nazywam autobiografią w anegdotach.

To były felietony pisane od 2008 roku, które potem się złożyły na autobiograficzną książkę.

Pisał pan też inne rzeczy: pamiętnik z planu filmu "V.I.P"., dalszą część "Seksmisji"…
W tym się realizuję – pisząc teksty. Ale inne formy niż scenariusze to piszę tylko, gdy mnie do tego zmuszą (śmiech).

Nie kusi pana pójście też w tym kierunku?
Kusi. Ja myślę, że to będzie naturalne zakończenie kariery. To nie jest żadna kokieteria. Oczywiście chciałbym do końca życia robić filmy, ale wiem, że jest coraz ciężej, choć jeszcze tego nie odczuwam zbyt mocno.

Czuje pan jakiś brak kontaktu z publicznością, który zawsze był, a teraz się skończy
ł?
Nie ma reżysera, który robi same hity kasowe, ale co tu dużo mówić, publiczność od czasu "Vabanku" trochę się zmieniła. To znaczy: może to ja się postarzałem? No ale trzeba sobie z tym jakoś radzić. Jeśli już zupełnie nie będę miał kontaktu z publicznością, to w naturalny sposób wyschną źródła finansowania, w związku z czym będę mógł się poświęcić na przykład pisaniu. Nie przeraża mnie ta perspektywa. Nie wiem, czy bym chciał napisać książkę beletrystyczną. Do tego trzeba więcej talentu literackiego niż wydaje mi się, że mam. Ale mam pomysł na non fiction, które może być spowiedzią pokoleniową, wymieszaniem gatunków… Coś takiego mam w głowie, jakby przestało mnie bawić robienie filmów. Ale na razie jeszcze bawi. Cały czas staram się wykrzesać w sobie tego dzieciaka, który został reżyserem, bo bardzo lubił chodzić do kina.

Jako kinoman ogląda pan seriale?

Tak. Ostatnio polubiłem seriale duńskie, proszę sobie wyobrazić. Widziałem "Rząd" – świetny serial ze wspaniałymi aktorami, czy 1864 o wojnie duńsko-pruskiej – epicki serial historyczny. Aż dziw, że taka mała Dania ma tylu świetnych aktorów. Podobał mi się najbardziej realistyczny film o mafii – włoski serial Gomorra. Obejrzałem też w całości rodzimy serial Bodo. Aż szkoda, że przy tak imponującym nakładzie sił i środków inscenizacyjnych, nie przyłożono się wystarczająco do obsady i scenariusza. To już truizm, że najlepszymi serialami są seriale amerykańskie. Nie ma lepszego od "Rodziny Soprano", który obejrzałem trzy razy. Cenię także "Sześć stóp pod ziemią", "Dextera", "Trawkę", "Breaking Bad" i "Homeland". W Ameryce seriale przejęły – jakościowo i myślowo – to, co kiedyś, w latach 70. było domeną wielkich wytwórni hollywoodzkich.

Chciałby pan zrobić serial?
To że ja chciałbym – nie wystarczy. Musiałaby chcieć tego jeszcze jakaś stacja telewizyjna. Dziś w Polsce najważniejszym czynnikiem decydującym o powstaniu serialu jest taniość produkcji. Pomysły, które mam aż takie tanie nie są. Za swoją klęskę uważam, że nie zrobiłem serialu o Janie Nowaku-Jeziorańskim, adaptacji jego „Kuriera z Warszawy”. Zebrałem 24 mln, ale to była połowa tego, co potrzeba na planowanych sześć odcinków. Powiedziałem sobie, że nakręcić to byle jak – nie warto. Wydawało się to nie fair wobec bohatera i żołnierzy AK. Nie żałuję, że zrezygnowałem, żałuję, że nie zebrałem więcej. Nikt w Polsce nie potrafi zrozumieć, że takie produkcje muszą kosztować. Niemcy, jak robili film o ostatnich dniach Hitlera, dziejący się w czterech ścianach bunkra, wydali 25 mln euro. Podobne pieniądze miał do dyspozycji Roman Polański jak robił "Rzeź". Jeśli miałbym większe umiejętności w pozyskiwaniu pieniędzy, pewnie bym doprowadził do produkcji o Janie Nowaku…

Jak pan myśli, dlaczego ostatnie pana filmy nie były frekwencyjnymi sukcesami?

Widocznie nie były aż tak dobre. To odpowiedź oczywista, a ja jestem ostatnim, który by poszukiwał winy gdzieś indziej niż w sobie. Oczywiście widzę działania dystrybutorów, które mogły mieć wpływ na frekwencję. Kiedy "Kołysanka" weszła do kin, mój dystrybutor był pokłócony z szefem Multikina, więc film nie był pokazywany w multipleksach. Prawdopodobnie z tego powodu co najmniej połowa widzów odpadła. Ale mam dużo sygnałów, że ludzie ten film lubią, traktują go jako taką filmową zabaweczkę, do której z przyjemnością wracają. Dobrze się sprzedał na DVD. Też jestem z niego zadowolony. To najbardziej stylistycznie dopracowany mój film. Przy "AmbaSSadzie" był temat trudny: swastyki, Hitler, Nergal jako Ribbentrop… Jak to reklamować? Dystrybutorzy chyba niepotrzebnie wpuścili do internetu końcową scenę, gdzie bohaterowie wraz z Ribbentropem i Hitlerem śpiewają „Sen o Warszawie”. Niby miało to widzów zachęcić, ale chyba niektórzy poczuli się urażeni i nie przyszli. Ale też jestem zadowolony, że go zrobiłem, a szczególnie mnie cieszy zakończenie. Przedstawienie Warszawy, jaka mogłaby być bez wojny, zawsze mnie wzruszało. Ale wszystko co jest złe w tym filmie, to moja wina. Błędem było przekonanie, że polscy widzowie mają przerobioną lekcję historii na tyle, że z Hitlera możemy się śmiać, że ten śmiech zasypie dół z traumą. Myślałem, że jako młode społeczeństwo mamy do siebie większy dystans. Zresztą także ostatnie wybory do Sejmu potwierdziły, że ja kompletnie nie znam tego kraju (śmiech). To, co kiedyś wiedziałem – gdy robiłem "Vabank" czy "Seksmisję" – wynikało z tego, że byłem w wieku idealnego widza. Czułem, że jak mnie się coś podoba, to może się spodoba innym – i tak było. Dzisiaj jestem za bardzo może nie tyle „wyrafinowany”, co „wymagający” i cały czas chcę robić filmy, które sam bym chciał obejrzeć. Nie pójdę na układ, że jak widz ogląda masowo komedię romantyczną, to zrobię komedię romantyczną… Chociaż jedną taką zrobiłem.

Ile waży koń trojański? To był też film osobisty...
Właśnie. Korzeniami wyrastał z moich doświadczeń, wiedziałem, że to, co jest prawdziwe, a jednocześnie ciekawe, może znaleźć widza.

I to jest ostatni pana film, który przekroczył pół miliona widzów w kinach. Czy to nie sygnał, by robić kino bardziej osobiste?

Uważam, że w każdym filmie, nawet w komedii, sytuacje czy gagi wzięte z życia często bardziej się sprawdzają, niż te wymyślone. Chciałbym robić filmy z przesłaniem, ale dla szerokiej widowni. Niektóre filmy osobiste, które wygrywają festiwale, często są oglądane tylko przez widzów festiwalowych. Po zderzeniu z publicznością kinową, okazuje się, że przychodzi na nie osiem tysięcy widzów, albo sześć, albo czterdziestu. Jestem słabym widzem filmów wykoncypowanych na festiwal. Często przeczuwam nawet, na który festiwal, i w jaką nagrodę twórcy celują. Ale mimo że nigdy nie robiłem filmów na festiwale, wiele moich rozrywkowych filmów otrzymało festiwalowe nagrody, więc zdarza się i tak.

Co zatem ostatnio zachwyciło pana w kinie?

Coraz mniej jest takich filmów. Ostatnio to były "Dzikie historie" Damiána Szafrona… Gruzińsko-estoński obraz "Mandarynki" Zazy Uruszadze – najbardziej przejmujący i wzruszający film antywojenny jaki znam, czy holenderski "Borgman" Alexa von Warmerdama, który jest kompletnie wariackim kinem, ale nie chaotycznym czy bełkotliwym. To jest bardzo przemyślane i skromne kino. Chylę czoła przed wyobraźnią i sposobem opowiadania.

Może któryś z polskich filmów?

Taki, który bezwzględnie zapamiętałem, i do którego nie mam zastrzeżeń to "Bogowie" Łukasza Palkowskiego. To jest właśnie taki film, dla którego kino powstało: jest bohater, z którym się utożsamiamy, chcemy, żeby mu się powiodło, ma cel, ma przeszkody na drodze do celu. Natomiast wiele innych filmów, cóż… Z tych interesujacych, które niedawno widziałem, to np. "Kamper" Łukasza Grzegorzka – mi się bardzo podobał. Także "Ostatnia Rodzina" Jana Matuszyńskiego – niezwykle ciekawy! Tak jak najnowszy film Macieja Żaka pod tytułem "Konwój". Bardzo dobry jest także nowy film Maćka Pieprzycy "Jestem mordercą". Z zeszłego roku jeszcze "Karbala" Krzysztofa Łukaszewicza. To jeden z niewielu polskich filmów wojennych, który jest wiarygodny. Być może czegoś w nim brakuje, nie mówię, że jest doskonały, ale od strony wizualnej – wiarygodny.

Wymienił pan kilka filmów debiutanckich, "Kamper", "Ostatnia Rodzina"…
To prawda. Jest przecież tylu młodych ludzi z charyzmą i talentem. Jestem bardzo ciekaw, jak te kariery będą się rozwijać. Cała nadzieja polskiej kinematografii w innym opowiadaniu. Kiedy pokazuje się widzowi problemy, o których on nie ma pojęcia, jeśli taka opowieść dociera i jest poruszająca, to znaczy, że jest to ważna historia.

Dlaczego więc „Zebra” nie produkuje więcej debiutów?

Proponujemy współpracę wszystkim dobrze zapowiadającym się reżyserom, których filmy widzieliśmy w Koszalinie czy w Gdyni – wszystkim, którzy gdzieś zaistnieli. Pytamy, co chcą robić dalej. Najczęściej albo są związani z innym producentem, albo nie mają swoich pomysłów, albo nasze pomysły scenariuszowe – bo mamy w szufladzie kilka scenariuszy bez reżyserów – im nie pasują. Nie jest tak, że nie zabiegamy o debiutantów. Być może powodem jest też to, że w czasach, gdy każdy chce i może być producentem, młodzi się boją dużego studia? Może myślą, że tu w państwowym studiu są większe wymagania, że będzie trudniej, a wbrew pozorom może być łatwiej. Zapewne też myślą, że chcielibyśmy robić wyłącznie gatunkowe filmy, które niektórzy młodzi twórcy traktują niesłusznie jako „kino papy”, które ich nie interesuje, a nawet jak interesuje, to boją się spróbować.

Zachęca pan do kontaktu?

Nieustannie. Spotykam się z młodymi ludźmi w szkołach filmowych. Zawsze tam namawiam, żeby przychodzili do nas ze swoimi pomysłami. Ale pomysły rodzą się na kamieniu. Teraz dostrzegam, że jest nieco lepiej, w czym oczywista zasługa stałego funduszu scenariuszowego i produkcyjnego w PISF-ie. Są pieniądze na zaczyn. Jako środowisko to wywalczyliśmy i ciągle jestem z nas bardzo dumny. Agnieszka Odorowicz była bardzo dobrą dyrektorką przez dwie kadencje, a teraz uważam, że Magdalena Sroka to jest dobra zmia… Oj, to może źle zabrzmieć przez konotacje… (śmiech). Magdalena Sroka to jest dobra kontynuacja: tak będzie lepiej. Bo mimo zmiany szefowej PISF-u, to nie jest zmiana, raczej właśnie kontynuacja czegoś, co przez pierwsze dziesięć lat zostało wypracowane. A jednocześnie PISF uniknął urzędniczego skostnienia. Choć system musi być zbiurokratyzowany, ludzie są elastyczni. Świeża krew jest więc zawsze wpuszczana w rynek. Czesi i Węgrzy nam zazdroszczą, bo jesteśmy skromną kinematografią, ale rytmiczną – co roku kilkadziesiąt filmów fabularnych powstaje. Prawie jak za czasów komuny (śmiech).

Słyszę w pana słowach, że polska kinematografia jest obecnie w dobrym miejscu.

Myślę, że nasze kino się obroniło. Za komuny było więcej pieniędzy (dziś nie miałyby szans z powodów finansowych powstać filmy, jak "Faraon", "Ziemia obiecana" czy nawet "Seksmisja"), ale inne siły decydowały o tym, czy film powstanie. Nieliczni koledzy robili filmy tylko z powodu przynależności partyjnej. Było jednak tylu innych zdolnych filmowców, że to nie przeszkadzało. Tak, wybroniliśmy się. Teraz nie boję się zalewu filmów o żołnierzach wyklętych, bo nawet jak powstaną cztery takie rocznie, to zawsze jest miejsce dla kilkudziesięciu całkowicie odmiennych. Nie takie rzeczy się przeżyło. W ciągu przeszło trzydziestu pięciu lat w zawodzie pamiętam kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu, szefów państwowej telewizji… Oni przychodzą i odchodzą, a filmowcy trwają. Taka jest prawda. Mamy zdrowe środowisko, mądre i zróżnicowane. Uważam, że mimo wszystko to jest dobry czas w polskim kinie.

Artur Majer
"Magazyn Filmowy SFP", 64 / 2016
  24.02.2017
fot. Filmoteka Narodowa
Andrzej Panufnik – muzyczne powidoki
Jerzy Murawski: Między dźwiękiem i obrazem
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll