Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Akcja tego filmu, oparta dość luźno na powieści Anatola France’a (polskie wydanie: „Tais” – przyp. red.), miała się rozgrywać w Egipcie w czasach Cesarstwa Rzymskiego, co pozwalało nam zagłębić się w architekturę IV wieku. Opowieść o najpiękniejszej kurtyzanie Aleksandrii, rozkochującej w sobie mnicha pustelnika, stwarzała szansę na scenograficzne szaleństwa.
Aby nasze halowe dekoracje jakoś uwiarygodnić zdjęciami plenerowymi, wybłagaliśmy u władz kinematografii tygodniowy wyjazd do Egiptu. Polecieliśmy bardzo małą grupką, więc na miejscu aktorzy sami dźwigali swoje kostiumy, kierownik produkcji Jerzy Kajetan Frykowski obciążony został statywem pod kamerę, ja najczęściej podświetlałem sceny aluminiową blendą, odbijającą ostre promienie afrykańskiego słońca.
Zdjęcia w Egipcie okazały się wyjątkowo ciężkie. Zamieszkaliśmy w hotelu pamiętającym jeszcze czasy brytyjskiego panowania, położonym w samym centrum Kairu. W ramach oszczędności, zamieszkaliśmy w pokojach po dwie osoby. Mnie przypadło dzielić podwójne łoże z mnichem pustelnikiem, czyli Jurkiem Kryszakiem. Okna pokoju zastaliśmy otwarte na oścież. Buchały z nich fale gorąca, zgiełku i smrodu.
– Wygląda na to, że na klimatyzację nie ma co liczyć.
– Czekaj, tam w ścianie jest wmontowany jakiś ogromny wentylator.
– Puszczamy go? Wygląda na nie używany od lat.
Przekręciliśmy duży włącznik, maszyneria stęknęła, ale mozolnie ruszyła z miejsca. Ledwie imponująco duże śmigło zaczęło nabierać szybkości, przez siatkę osłony bryznęła krew zmieszana z jakąś mazią. Na ściany, pościel i oczywiście na nas. Osłupieliśmy. Wokół nas leżały szczątki ogromnych karaluchów. Jurkiem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia.
– Wyłącz to kurewstwo!
Doskoczyłem do ściany i wentylator po chwili zastygł w bezruchu. Teraz przez otwarte okno wpadało donośne nawoływanie muezina, wzywającego ze szczytu pobliskiego minaretu wiernych do modlitwy. Spojrzeliśmy na siebie.
– Pospać, to zdaje się nie pośpimy.
– Umyjmy się trochę i spadamy do baru. Trzeba wypić coś odkażającego.
W czasie lotu do Egiptu, tytułowa Thais, grana przez Dorotę Kwiatkowską, opowiadała nam o wszechobecnych w tym klimacie amebach żołądkowych, którymi zarażeniu można zapobiec właściwie tylko w jeden sposób: wypijając co wieczór sporą dawkę whisky. Była w tych sprawach autorytetem, chociaż sama nie brała do ust żadnego alkoholu. Wychowała się w angielskich szkołach północnej Afryki, gdzie jej ojciec spędził wiele lat jako dyplomata.
Jurek poszedł pierwszy do łazienki, ale już po chwili ukazał się w drzwiach. Zdziwiłem się:
– Już?
– Pewnie, a po co mam tam dłużej siedzieć? Woda i tak nie leci.
– Jak to nie leci?
– Zobacz sam.
Odkręciłem kurek nad wanną. Usłyszałem lekki syk i jakby szelest piasku. Zadzwoniłem do recepcji; wytłumaczono mi, że lato tego roku jest wyjątkowo gorące i wodę można używać jedynie od szóstej rano do czwartej po południu.
Już pierwsza noc uświadomiła nam, że o śnie możemy zapomnieć do końca zdjęć. Leżeliśmy nadzy, zlani potem, przy zapalonym świetle, które i tak nie odstraszało setek karaluchów olbrzymów. Równo co godzina muezin zaganiał wiernych do żarliwej modlitwy.
Na pustynne zdjęcia wyruszaliśmy bardzo wcześnie rano, bo kręcić można było jedynie przez 2-3 godziny od wschodu słońca. Później piasek nagrzewał się tak, że powietrze falowało i zdjęcia wychodziły nieostre. Nie dość, że było piekielnie gorąco, to jeszcze bardzo sucho. Piątego dnia zdjęciowego dość wcześnie zabrakło nam wody, ale na szczęście kręciliśmy w pobliżu dużej oazy. Nie zapomnę wyścigu do porośniętego glonami koryta z brudną wodą. Rozepchnęliśmy tłoczące się wielbłądy i tuż przy ich kosmatych mordach, piliśmy bez umiaru. W kąt poszły wszelkie nauki o amebach. Nie wiem, po co przez poprzednie dni płukaliśmy owoce w fioletowym roztworze nadmanganianu potasu. Do mycia zębów, nie mówiąc już o piciu, używaliśmy wyłącznie wody sprowadzanej z Wielkiej Brytanii w galonowych butlach. A teraz morda w mordę z wielbłądami... Koniec z tą przesadną higieną! Jakimś cudownym zrządzeniem losu nikt się nie rozchorował.
Reżyser Ber uparł się, że Jurek Kryszak musi dojść do samego Sfinksa, między potężne kamienne łapy tajemniczego zwierza z twarzą kobiety. Problem w tym, że cały ten teren jest okolony żelaznym ogrodzeniem, chroniącym posąg przed setkami tysięcy turystów. Na zdjęcia w tym miejscu i czasowy demontaż ogrodzenia potrzebne było specjalne zezwolenie komendanta obrony Kairu. Nie mieliśmy pojęcia, dlaczego akurat wojskowy dygnitarz ma o tym decydować, ale należało z pokorą traktować miejscowe zwyczaje.
Pojechaliśmy we dwóch z Jerzym Frykowskim. Taksówka zatrzymała się przed imponującym budynkiem, otoczonym zasiekami z drutu kolczastego. Przed głównym wejściem długo tłumaczyliśmy się strażnikom ubranym w czarne kombinezony komandosów.
Ubrani byliśmy bardzo starannie, w garnitury, by okazać szacunek dostojnikowi, któremu składaliśmy wizytę. Obydwaj z Kajetanem nosiliśmy też krótkie wąsy – a w byłych koloniach brytyjskich mimo wielu lat, które upłynęły od wyzwolenia spod imperialnej okupacji, wszystko, co ją przypominało, budziło mimowolny respekt. Tak więc najprawdopodobniej nasz wygląd przekonał ostatecznie groźną straż, że nie mamy złych zamiarów wobec ich naczelnika.
Przyjął nas generał słusznej tuszy, z marsową miną, siedząc za ogromnym, mahoniowym biurkiem. Przypominał raczej afrykańskiego dyktatora z podłej filmowej komedii niż poważnego dostojnika, od którego miały zależeć nasze zdjęcia w zabytkowych obiektach. Bez słowa wskazał nam krzesła naprzeciwko siebie. Frykowski wyjął stosowne dokumenty wraz z poparciem egipskiego ministerstwa kultury i naszej ambasady, a ja tymczasem próbowałem wytłumaczyć generałowi szczegóły naszych planów zdjęciowych. Po dłuższej chwili absolutnej ciszy, przemówił krótko:
– Niemożliwe. Sfinks, obiekt strategiczny. Do widzenia!
Wyszliśmy na korytarz. Co robić?
– Kajtek, a może on chce w łapę? Przecież tu wszędzie daje się bakszysz.
– Taki dostojnik? Niemożliwe, żeby brał...
– Wszyscy biorą.
– A dasz mu? Bo ja nie. Ile się daje takiemu wyzłoconemu bałwanowi? Jesteśmy dość krótko z forsą.
– A skąd ja mam wiedzieć?
Czekający na nas komandos niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Była najwyższa pora podjąć jakąś decyzję.
– Ja bym mu dał sto funtów – zaproponowałem.
– Zwariowałeś? Aresztują nas za obrazę majestatu. Najmarniej pięćset.
– Po moim trupie! OK. Zróbmy tak. Daj mi dwie setki i wchodzimy do gościa.
Włożyłem jeden banknot stufuntowy do koperty, drugi luzem do kieszeni. Ruszyliśmy w stronę drzwi, ale strzegący nas komandos zastawił drogę. Zaryzykowałem i zacząłem od niego. Tłumacząc się gęsto, że wracamy w bardzo ważnej sprawie, wręczyłem mu pięć funtów. Bez zbędnych dyskusji otworzył drzwi do swego dowódcy. Dobry znak. Generał nadal siedział dostojnie w miejscu, gdzie go pozostawiliśmy. Kajtek ponownie wyjął nasze urzędowe pisma, a ja najbezczelniej w świecie, położyłem na nich kopertę. Nawet nie zajrzał do środka, a jedynie uchylił szufladę – koperta znikła w jej czeluściach i na naszych papierach wykwitła urzędowa pieczęć. Po raz pierwszy grymas uśmiechu wykrzywił twarz generała. Łaskawie podał nam na pożegnanie swoją upierścienioną dłoń.
To była lekcja prawidłowych zachowań, która, stosowana z powodzeniem do końca zdjęć, pozwoliła nam je ukończyć w planowanym terminie.
Chociaż wyprawa do Egiptu była pasjonującą przygodą, to jednak z wielką ulgą wracaliśmy do hal zdjęciowych w Łodzi. W planach mieliśmy jeszcze miesiąc plenerów w Bułgarii.
Fot. Archiwum Andrzeja Halińskiego
Pierwsze doniesienia prasowe zgodnie określały "Thais" mianem pierwszego polskiego filmu erotycznego, co oczywiście jedynie wzmagało powszechne zainteresowanie.
Scena orgii kręcona była prawie tydzień. Starannie wyselekcjonowane statystki, błądzące po korytarzach w skąpych tuniczkach, których i tak miały się później pozbyć, budziły żywe zainteresowanie członków innych ekip filmowych oraz pracowników wytwórni. Nagość na ekranie nie była w owych latach jeszcze czymś naturalnym – mieliśmy wręcz poczucie przełamywania obyczajowego tabu. Pierwszego dnia zdjęciowego pomosty oświetleniowe znajdujące się wysoko pod sufitem hali były dosłownie oblepione przez gapiów. Ale już trzeciego dnia, idąc do hali długim ciemnym korytarzem, usłyszałem rozmowę stolarzy palących papierosy w czasie przerwy.
– Co tam tak na trzeciej hali walą w te bębny?
– A bo znowu te gołe dupy tańczą w kółko.
– Aha, to już widziałem. Nudziarstwo.
Dorota Kwiatkowska, tytułowa Thais, była i jest bardzo piękną i wyjątkowo zgrabną kobietą. Wspaniale zbudowana, o regularnych rysach twarzy i ciemnych, błyszczących oczach. Bardzo rzadko zdarza się uroda bez skazy – ona miała wszystko w idealnych proporcjach. Nic dziwnego, że reżyserzy na wyścigi proponowali jej rozbierane role w swoich filmach. Miała też tę rzadką cechę, że jej nagość była całkowicie naturalna, stanowiła zawsze integralną część roli bez dodatkowych kontekstów. Niedługo po Thais wyszła za angielskiego dyrygenta i wyjechała na stałe do Wielkiej Brytanii. Teraz mieszka w Australii, ale utrzymujemy kontakt do dzisiaj. Widujemy się przy każdym jej pobycie w kraju i dopiero niedawno mi wyznała, że to niby naturalne rozbieranie się przed kamerą sporo ją wtedy kosztowało nerwów i nieprzespanych nocy. Nabrała nas wszystkich.
Jej szalony taniec w "Thais" zakończył się – niestety – przykrym wypadkiem. Tańcząc na stole, poślizgnęła się na rozsypanych owocach i padając, rozbiła szklaną wazę i rozorała udo. Rana była bardzo głęboka i mocno krwawiła. Nagie bachantki wrzeszczały przerażone, dołączył do nich rozhisteryzowany Bronisław Pawlik, a patrycjusz Mieczysław Voit po prostu zemdlał. Dorotę umieszczono w szpitalu, a my musieliśmy zmienić plan zdjęć.
Show must go on!
Zdjęcia w Egipcie okazały się wyjątkowo ciężkie. Zamieszkaliśmy w hotelu pamiętającym jeszcze czasy brytyjskiego panowania, położonym w samym centrum Kairu. W ramach oszczędności, zamieszkaliśmy w pokojach po dwie osoby. Mnie przypadło dzielić podwójne łoże z mnichem pustelnikiem, czyli Jurkiem Kryszakiem. Okna pokoju zastaliśmy otwarte na oścież. Buchały z nich fale gorąca, zgiełku i smrodu.
– Wygląda na to, że na klimatyzację nie ma co liczyć.
– Czekaj, tam w ścianie jest wmontowany jakiś ogromny wentylator.
– Puszczamy go? Wygląda na nie używany od lat.
Przekręciliśmy duży włącznik, maszyneria stęknęła, ale mozolnie ruszyła z miejsca. Ledwie imponująco duże śmigło zaczęło nabierać szybkości, przez siatkę osłony bryznęła krew zmieszana z jakąś mazią. Na ściany, pościel i oczywiście na nas. Osłupieliśmy. Wokół nas leżały szczątki ogromnych karaluchów. Jurkiem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia.
– Wyłącz to kurewstwo!
Doskoczyłem do ściany i wentylator po chwili zastygł w bezruchu. Teraz przez otwarte okno wpadało donośne nawoływanie muezina, wzywającego ze szczytu pobliskiego minaretu wiernych do modlitwy. Spojrzeliśmy na siebie.
– Pospać, to zdaje się nie pośpimy.
– Umyjmy się trochę i spadamy do baru. Trzeba wypić coś odkażającego.
W czasie lotu do Egiptu, tytułowa Thais, grana przez Dorotę Kwiatkowską, opowiadała nam o wszechobecnych w tym klimacie amebach żołądkowych, którymi zarażeniu można zapobiec właściwie tylko w jeden sposób: wypijając co wieczór sporą dawkę whisky. Była w tych sprawach autorytetem, chociaż sama nie brała do ust żadnego alkoholu. Wychowała się w angielskich szkołach północnej Afryki, gdzie jej ojciec spędził wiele lat jako dyplomata.
Jurek poszedł pierwszy do łazienki, ale już po chwili ukazał się w drzwiach. Zdziwiłem się:
– Już?
– Pewnie, a po co mam tam dłużej siedzieć? Woda i tak nie leci.
– Jak to nie leci?
– Zobacz sam.
Odkręciłem kurek nad wanną. Usłyszałem lekki syk i jakby szelest piasku. Zadzwoniłem do recepcji; wytłumaczono mi, że lato tego roku jest wyjątkowo gorące i wodę można używać jedynie od szóstej rano do czwartej po południu.
Już pierwsza noc uświadomiła nam, że o śnie możemy zapomnieć do końca zdjęć. Leżeliśmy nadzy, zlani potem, przy zapalonym świetle, które i tak nie odstraszało setek karaluchów olbrzymów. Równo co godzina muezin zaganiał wiernych do żarliwej modlitwy.
Na pustynne zdjęcia wyruszaliśmy bardzo wcześnie rano, bo kręcić można było jedynie przez 2-3 godziny od wschodu słońca. Później piasek nagrzewał się tak, że powietrze falowało i zdjęcia wychodziły nieostre. Nie dość, że było piekielnie gorąco, to jeszcze bardzo sucho. Piątego dnia zdjęciowego dość wcześnie zabrakło nam wody, ale na szczęście kręciliśmy w pobliżu dużej oazy. Nie zapomnę wyścigu do porośniętego glonami koryta z brudną wodą. Rozepchnęliśmy tłoczące się wielbłądy i tuż przy ich kosmatych mordach, piliśmy bez umiaru. W kąt poszły wszelkie nauki o amebach. Nie wiem, po co przez poprzednie dni płukaliśmy owoce w fioletowym roztworze nadmanganianu potasu. Do mycia zębów, nie mówiąc już o piciu, używaliśmy wyłącznie wody sprowadzanej z Wielkiej Brytanii w galonowych butlach. A teraz morda w mordę z wielbłądami... Koniec z tą przesadną higieną! Jakimś cudownym zrządzeniem losu nikt się nie rozchorował.
Reżyser Ber uparł się, że Jurek Kryszak musi dojść do samego Sfinksa, między potężne kamienne łapy tajemniczego zwierza z twarzą kobiety. Problem w tym, że cały ten teren jest okolony żelaznym ogrodzeniem, chroniącym posąg przed setkami tysięcy turystów. Na zdjęcia w tym miejscu i czasowy demontaż ogrodzenia potrzebne było specjalne zezwolenie komendanta obrony Kairu. Nie mieliśmy pojęcia, dlaczego akurat wojskowy dygnitarz ma o tym decydować, ale należało z pokorą traktować miejscowe zwyczaje.
Pojechaliśmy we dwóch z Jerzym Frykowskim. Taksówka zatrzymała się przed imponującym budynkiem, otoczonym zasiekami z drutu kolczastego. Przed głównym wejściem długo tłumaczyliśmy się strażnikom ubranym w czarne kombinezony komandosów.
Ubrani byliśmy bardzo starannie, w garnitury, by okazać szacunek dostojnikowi, któremu składaliśmy wizytę. Obydwaj z Kajetanem nosiliśmy też krótkie wąsy – a w byłych koloniach brytyjskich mimo wielu lat, które upłynęły od wyzwolenia spod imperialnej okupacji, wszystko, co ją przypominało, budziło mimowolny respekt. Tak więc najprawdopodobniej nasz wygląd przekonał ostatecznie groźną straż, że nie mamy złych zamiarów wobec ich naczelnika.
Przyjął nas generał słusznej tuszy, z marsową miną, siedząc za ogromnym, mahoniowym biurkiem. Przypominał raczej afrykańskiego dyktatora z podłej filmowej komedii niż poważnego dostojnika, od którego miały zależeć nasze zdjęcia w zabytkowych obiektach. Bez słowa wskazał nam krzesła naprzeciwko siebie. Frykowski wyjął stosowne dokumenty wraz z poparciem egipskiego ministerstwa kultury i naszej ambasady, a ja tymczasem próbowałem wytłumaczyć generałowi szczegóły naszych planów zdjęciowych. Po dłuższej chwili absolutnej ciszy, przemówił krótko:
– Niemożliwe. Sfinks, obiekt strategiczny. Do widzenia!
Wyszliśmy na korytarz. Co robić?
– Kajtek, a może on chce w łapę? Przecież tu wszędzie daje się bakszysz.
– Taki dostojnik? Niemożliwe, żeby brał...
– Wszyscy biorą.
– A dasz mu? Bo ja nie. Ile się daje takiemu wyzłoconemu bałwanowi? Jesteśmy dość krótko z forsą.
– A skąd ja mam wiedzieć?
Czekający na nas komandos niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Była najwyższa pora podjąć jakąś decyzję.
– Ja bym mu dał sto funtów – zaproponowałem.
– Zwariowałeś? Aresztują nas za obrazę majestatu. Najmarniej pięćset.
– Po moim trupie! OK. Zróbmy tak. Daj mi dwie setki i wchodzimy do gościa.
Włożyłem jeden banknot stufuntowy do koperty, drugi luzem do kieszeni. Ruszyliśmy w stronę drzwi, ale strzegący nas komandos zastawił drogę. Zaryzykowałem i zacząłem od niego. Tłumacząc się gęsto, że wracamy w bardzo ważnej sprawie, wręczyłem mu pięć funtów. Bez zbędnych dyskusji otworzył drzwi do swego dowódcy. Dobry znak. Generał nadal siedział dostojnie w miejscu, gdzie go pozostawiliśmy. Kajtek ponownie wyjął nasze urzędowe pisma, a ja najbezczelniej w świecie, położyłem na nich kopertę. Nawet nie zajrzał do środka, a jedynie uchylił szufladę – koperta znikła w jej czeluściach i na naszych papierach wykwitła urzędowa pieczęć. Po raz pierwszy grymas uśmiechu wykrzywił twarz generała. Łaskawie podał nam na pożegnanie swoją upierścienioną dłoń.
To była lekcja prawidłowych zachowań, która, stosowana z powodzeniem do końca zdjęć, pozwoliła nam je ukończyć w planowanym terminie.
Chociaż wyprawa do Egiptu była pasjonującą przygodą, to jednak z wielką ulgą wracaliśmy do hal zdjęciowych w Łodzi. W planach mieliśmy jeszcze miesiąc plenerów w Bułgarii.
Fot. Archiwum Andrzeja Halińskiego
Pierwsze doniesienia prasowe zgodnie określały "Thais" mianem pierwszego polskiego filmu erotycznego, co oczywiście jedynie wzmagało powszechne zainteresowanie.
Scena orgii kręcona była prawie tydzień. Starannie wyselekcjonowane statystki, błądzące po korytarzach w skąpych tuniczkach, których i tak miały się później pozbyć, budziły żywe zainteresowanie członków innych ekip filmowych oraz pracowników wytwórni. Nagość na ekranie nie była w owych latach jeszcze czymś naturalnym – mieliśmy wręcz poczucie przełamywania obyczajowego tabu. Pierwszego dnia zdjęciowego pomosty oświetleniowe znajdujące się wysoko pod sufitem hali były dosłownie oblepione przez gapiów. Ale już trzeciego dnia, idąc do hali długim ciemnym korytarzem, usłyszałem rozmowę stolarzy palących papierosy w czasie przerwy.
– Co tam tak na trzeciej hali walą w te bębny?
– A bo znowu te gołe dupy tańczą w kółko.
– Aha, to już widziałem. Nudziarstwo.
Dorota Kwiatkowska, tytułowa Thais, była i jest bardzo piękną i wyjątkowo zgrabną kobietą. Wspaniale zbudowana, o regularnych rysach twarzy i ciemnych, błyszczących oczach. Bardzo rzadko zdarza się uroda bez skazy – ona miała wszystko w idealnych proporcjach. Nic dziwnego, że reżyserzy na wyścigi proponowali jej rozbierane role w swoich filmach. Miała też tę rzadką cechę, że jej nagość była całkowicie naturalna, stanowiła zawsze integralną część roli bez dodatkowych kontekstów. Niedługo po Thais wyszła za angielskiego dyrygenta i wyjechała na stałe do Wielkiej Brytanii. Teraz mieszka w Australii, ale utrzymujemy kontakt do dzisiaj. Widujemy się przy każdym jej pobycie w kraju i dopiero niedawno mi wyznała, że to niby naturalne rozbieranie się przed kamerą sporo ją wtedy kosztowało nerwów i nieprzespanych nocy. Nabrała nas wszystkich.
Jej szalony taniec w "Thais" zakończył się – niestety – przykrym wypadkiem. Tańcząc na stole, poślizgnęła się na rozsypanych owocach i padając, rozbiła szklaną wazę i rozorała udo. Rana była bardzo głęboka i mocno krwawiła. Nagie bachantki wrzeszczały przerażone, dołączył do nich rozhisteryzowany Bronisław Pawlik, a patrycjusz Mieczysław Voit po prostu zemdlał. Dorotę umieszczono w szpitalu, a my musieliśmy zmienić plan zdjęć.
Show must go on!
Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 50/2015
27.02.2016
fot. Archiwum Andrzeja Halińskiego
Jan Górski - Suwmiarka w oku
Miejsca. Było, nie zostało
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024