PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BAZA WIEDZY
FESTIWALE
Rozmowa z Bartoszem Czarnottą
Czy miłość do kina wzięła się u pana z Wikipedii?
I tak, i nie, ale wiem, do czego pan nawiązuje. Faktycznie, swego czasu byłem zapalonym wikipedystą, uczestniczyłem w konferencjach polskich i międzynarodowych, ale wszystko zaczęło się u mnie od starych filmów tamilskich. Był taki aktor o pseudonimie MGR, ikona tamtejszego kina. Zafascynował mnie fenomen jego działalności filmowej i politycznej, bo w tamtych rejonach kino często łączy się z polityką. A potem obejrzałem jego biografię filmową i zwróciłem uwagę na aktora, wcielającego się w główną rolę – to była jedna z największych gwiazd kina keralskiego. Wtedy zacząłem bacznie śledzić tę kinematografię.

Mówi pan o kinie tamilskim, keralskim – a co z Polską, Stanami Zjednoczonymi, zwykle ludzie zaczynają przygodę z X Muzą od nieco innych tytułów?
A ja zacząłem dopiero od kina tamilskiego. Jest taka książka, którą wydała Korporacja Ha! Art „Nie tylko Bollywood”, tam znalazłem krótki, ale bardzo ciekawy artykuł o punktach stycznych kina tamilskiego z polityką. Wtedy studiowałem politologię, więc od razu zwróciło to moją uwagę, a potem już poszło jak po sznurku.

Kino wyjaśniało panu politykę?
W indyjskim stanie Tamilnadu związek kina z polityką jest symbiotyczny, nie ma jednego bez drugiego. Kiedy spojrzymy, kto był premierem tego stanu w latach 1967-2016, to poza jedną osobą wszyscy byli albo aktorami, albo scenarzystami.


Bartosz Czarnotta i Aju Varghese, archiwum prywatne

Jak to możliwe?

Na południu Indii film bardzo mocno zlewa się ludziom z rzeczywistością. Jeśli ma pan gwiazdora, który odgrywa role herosów, to dla widzów on jest tym herosem naprawdę. Dlatego ci aktorzy z sukcesem wchodzą w politykę, bo ludzie im po prostu wierzą. Jest też bardzo zamazana linia między sacrum i profanum, szczególnie w Tamilnadu. Mówi się tam, że po śmierci wszyscy będziemy bóstwami. Każda zmarła osoba jest tam, w jakiejś formie, deifikowana. Stąd ten osobliwy kult gwiazd. Kiedy rozmawia się z Tamilami, wszyscy mówią, że lider musi być jednostką charyzmatyczną. Nawet przykuty do łóżka może wpływać na swoich zwolenników i to się przekłada na kino.

I jak to się stało, że trafił pan w sam środek tej kultury?
Może się pan zdziwi, ale dzięki Facebookowi. Zostawiałem bardzo dużo komentarzy na oficjalnych profilach hinduskich aktorów i aktorek, największy odzew był pod profilami tych keralskich. Kiedy ktoś skomentuje jeden raz, to nic się nie stanie, nikt tego nie zauważy, ale ja komentowałem tysiące razy przez kilka lat. To podchwyciły media, ale i aktorzy – największy gwiazdor kina keralskiego, Mohanlal, powiedział kiedyś w wywiadzie, że ma wielkiego fana z Europy. Pewnego dnia napisał do mnie dziennikarz z Kerali, chciał zrobić o mnie materiał. Ja mu wysłałem nagranie, on to zmontował, a całość odbiła się w Kerali bardzo szerokim echem. To było w połowie 2015 roku, a w grudniu 2015 pojechaliśmy tam z mamą, gdzie udało nam się spotkać właśnie z gwiazdorem Mohanlalem. Drugi raz odwiedziliśmy ten stan w tym roku, ale pomiędzy obiema wizytami bardzo poszerzyła mi się lista kontaktów w keralskim przemyśle filmowym.

Pan tam przyjechał jak gwiazda?

Aż tak to nie, ale faktycznie, kiedy w końcu tam się pojawiłem, media mocno to podchwyciły. Mohanlal był na tyle uprzejmy, by przelecieć 900 kilometrów tylko po to, by wziąć udział w pewnym wydarzeniu kulturalnym, podczas którego miałem szansę się z nim spotkać. Była gala, masa osób, muszę powiedzieć, że naprawdę przyjęto mnie po królewsku, wszyscy dziękowali mi za zainteresowanie keralskim kinem. Od tego czasu wyrobiłem tam sobie markę ambasadora kina keralskiego. Pierwsza wizyta w Kerali była dość powierzchowna, ale podczas drugiej mogłem odkryć to kino od środka; byliśmy na zdjęciach próbnych jednego z keralskich filmów. Współpracuję z kilkoma dystrybutorami tego kina na Europę, więc jestem w stanie skontaktować się z wieloma ważnymi postaciami kina Kerali.

Keralczykom zależy na światowej sławie?
Jeszcze dwa lata temu powiedziałbym, że chyba nie, ale ostatnio przemysł filmowy przeszedł tam gwałtowną transformację i faktycznie zaczęło im zależeć. 2015 i 2016 były doskonałymi, superdochodowymi latami dla kina keralskiego. Oni jeszcze kilka lat temu mówili, że są małym przemysłem, a teraz zaczęły się imperialne ambicje, chęć na bicie rekordów. Pomimo tej tendencji do wychodzenia na zewnątrz, w dużej mierze dystrybucja filmów keralskich wciąż opiera się na diasporach w innych krajach. Firmy nie wprowadzają ich do kin w miastach, w których nie ma Keralczyków. Dlatego nie ma ich w Polsce, a są w Anglii, ale nie wszędzie. Jest tylko jedno poza Keralą miejsce na świecie, w którym te filmy są tak popularne, że mogą konkurować z kinem hollywoodzkim (i bollywoodzkim) – to tereny Zatoki Perskiej, mieszka tam naprawdę wielu Keralczyków.

W Indiach każdy stan ma swoją kinematografię?

Nie każdy, ale wiele. Według statystyk filmy produkuje się tam w ponad 40. językach, ale takie najbardziej znaczące, oprócz Bollywood, są przemysły filmowe z południa Indii: tamilski, czyli Kollywood, kino w języku telugu, czyli Tollywood – i kino keralskie – Mollywood. Trochę się od siebie różnią. Kino keralskie jest bardzo realistyczne, osadzone w codzienności, pokazuje wiejskie, małomiasteczkowe realia, nie ma tam za dużo polityki. Odwrotnie niż w kinie tamilskim, które z kolei jest strasznie upolitycznione, a były też czasy, że pójście w Tamilnadu do kina, było pewnego rodzaju demonstracją polityczną. Tollywood jest najbardziej brutalne, oni się lubują w pokazywaniu napięć międzykastowych. Ich schemat komercyjny często sprowadza się do bohatera, który walczy ze złem. To kino również ma silne związki z polityką.

Ale panu najbliżej do kina keralskiego?

Kiedyś do tamilskiego, ale tak, teraz znacznie bliżej jest mi do keralskiego. To w nim mam kontakty i dojścia. Wydaje mi się, że te filmy dobrze oddają to, co dzieje się w tym kraju. Bardzo ciekawym elementem całej tamtejszej kultury okołokinowej są antagonizmy porównywalne do walk kibiców naszych klubów piłkarskich – fani jednego aktora kłócą się z fanami drugiego, nawet jeśli obaj zagrają w tym samym filmie. Może niekoniecznie to walka pięści, ale jest cała masa trollingu w internecie. A przy okazji internetu – w Indiach nie ma oficjalnego boxoffice’u, z dość niejasnych dla mnie powodów. Dlatego przy każdej premierze podnoszą się kłótnie o to, ile dany film faktycznie zarobił. Zwolennicy podtrzymują, że masę pieniędzy, przeciwnicy – że to była wielka klapa. Cały czas są emocje, jest wielkie napięcie. Istnieje stereotyp, że Hindusi kochają kino, ale ta miłość jest najbardziej widoczna na Południu. Ważną częścią tamtejszych przemysłów filmowych jest intensywny kult gwiazd, niemal histeryczny. Najsłynniejsze gwiazdy mają swoje świątynie, jest nawet taka ceremonia, podczas której oblewa się mlekiem i miodem postery albo tekturowe postacie aktorów.

Te gwiazdy gościły pana w swoich domach?

Tak, i przy okazji obaliłem parę stereotypów, które nie tylko ja miałem w głowie: mówi się, że ci najważniejsi hinduscy aktorzy posiadają pałace ze złota, podobno Amitabh Bachchan ma dom z dziesięcioma łazienkami. Ci, u których byłem, nie żyli aż tak luksusowo. Oczywiście to są majętni, a nawet bardzo majętni ludzie. Mohanlal ma sieć hoteli, zresztą za każdym razem spaliśmy w jednym z nich na koszt firmy. Obsługa witała nas jak starych znajomych, on sam zajrzał i zapytał, czy wszystko w porządku.

Łatwo się tam dostać do branży filmowej?

Trudno powiedzieć – dla mnie po kilku latach starania się to jest łatwe (śmiech). Taka ciekawostka – w Kerali dobrze trzymają się partie komunistyczne, ale to nie ma wpływu na tamtejszą ludność, model społeczny jest niesłychanie tradycyjny, oparty na religii. Kult gwiazd jest zbudowany na dawnych elementach kultury feudalnej. Gwiazda jest centrum zainteresowania społecznego, kimś w rodzaju brata dla wszystkich. Ale szczerze? Nie sądzę, że pomiędzy Polską a Keralą jest wielki dystans. Realizm ich filmów czyni je strawniejszymi dla polskiego widza, w dodatku ten stan jest w znacznej mierze chrześcijański, co też zmniejsza pewne różnice.

A pan kontaktował się z tymi gwiazdami bezpośrednio ze swojego świdnickiego domu?
  Z tymi największymi nie tyle bezpośrednio, ile przez asystentów. Ale z resztą tak, osobiście. Oni dobrze wiedzieli, że jest taki zwariowany Polak, który uwielbia ich kinematografię (śmiech).


Jacek Sobczyński
"Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 70, 2017
  17.03.2018
WAMA: Festiwale jak wenecki szlak handlowy
Kino keralskie. Mollywood
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll