Z Agnieszką Odorowicz rozmawia Barbara Hollender.
Barbara Hollender: Z okazji
dziesięciolecia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej pisaliśmy w „Magazynie Filmowym”
o reformie kinematografii, ustawie, finansach, funduszach. Dlatego dzisiaj
chciałabym porozmawiać o pani i ludziach, którzy panią w ostatniej dekadzie
otaczali. I zacząć od pytania najprostszego: w gabinecie przy Krakowskim
Przedmieściu spędziła pani 10 lat. Warto było?
Agnieszka Odorowicz: Bardzo warto. To
zawodowo najwspanialsze lata mojego życia. Miałam i mam poczucie, że
uczestniczę w czymś niezwykle istotnym. Budowaliśmy przecież Polski Instytut
Sztuki Filmowej od zera. W Ustawie o kinematografii był zapis: „tworzy się
PISF”. Ale wszystkie szczegółowe rozwiązania trzeba było wymyślić. W Europie
nie było instytucji, na której mogliśmy się wzorować, bo podobne centra
działają tam w innych warunkach. Na przykład francuskie CNC („Centre national du cinéma et de
l'image animée” – przyp. red.) dysponuje pieniędzmi dla nas
niewyobrażalnymi, więc jego model w Polsce by się nie przyjął. Musieliśmy
stworzyć własne struktury, programy operacyjne, wypracować sposoby
funkcjonowania i relacji z partnerami. Dziś, kiedy pomyślę, że pomogliśmy
wielu ludziom zrealizować fantastyczne przedsięwzięcia albo znakomite filmy, to
odczuwam ogromną satysfakcję.
Lubi pani artystów?
Lubię. Są inteligentni, błyskotliwi, fantastycznie
złośliwi. Bywają trudni, bo są obdarzeni ponadprzeciętną wrażliwością. I ja to
rozumiem. Myślę zresztą, że zawody filmowe są bardzo wymagające. Ciężko jest
znaleźć pieniądze na ambitne tematy i wiele razy widziałam, jak świetne
projekty padały tylko dlatego, że producent, mimo iż otrzymał dotację z
Instytutu, nie mógł zgromadzić pozostałych środków, aby zamknąć budżet. To
bardzo trudne chwile, kiedy mimo poświęconych kilku lat na przygotowania filmu,
nie dochodzi do jego powstania. A jeśli nawet się uda? W każdy film wkłada się
ogromny wysiłek i mnóstwo serca. Potem to dziecko, które nam się wydaje piękne,
oceniają inni. Mówią, że ma zadarty nos albo krzywe nogi. To boli i z tym bólem
trzeba sobie jakoś poradzić. Dlatego rozumiem rozgoryczenie czy złość twórców.
Rozumiem też ich czasami nieprzemyślane wypowiedzi. Tak, zdecydowanie cenię
artystów. Uważam, że lepiej jest się z trudnym zgubić niż z łatwym znaleźć.
Bardzo się cieszę, że mogłam poznać wielu wspaniałych ludzi kina i z nimi
pracować.
Od
1997 roku, od początku swojej działalności zawodowej, obracała się pani wśród
artystów. Zanim trafiła pani do Ministerstwa Kultury była pani przecież
wiceprezesem krakowskiego Stowarzyszenia Kultury Akademickiej Instytut Sztuki.
W Krakowie współpracowałam głównie z muzykami:
kompozytorami, wykonawcami. Organizowaliśmy kolejne edycje Studenckiego
Festiwalu Piosenki, Międzynarodowy Konkurs Współczesnej Muzyki Kameralnej im.
Krzysztofa Pendereckiego, reaktywowaliśmy Teatr 38, a w Klubie Pod Jaszczurami
organizowaliśmy ponad 200 imprez rocznie. Filmowców zaczęłam poznawać później,
gdy już pracowałam w Warszawie, w resorcie kultury. Rząd wymyślił, że obłoży
podatkiem VAT umowy cywilnoprawne. Ten VAT miał być również nałożony na
dotacje, co oznaczałoby, że minister kultury ma o 22 proc. mniej pieniędzy.
Zrobiła się awantura. Na spotkania z szefem resortu finansów i premierem,
wówczas jeszcze Leszkiem Millerem, przychodzili też filmowcy. Szczególnie
zapamiętałam z tamtego czasu Macieja Strzembosza i Jacka Bromskiego. Obaj
zachowywali się bardzo ofensywnie, nie bali się władzy, sprawiali wrażenie
ludzi całkowicie niezależnych. Bez strachu i owijania w bawełnę potrafili
powiedzieć, co myślą i bronili interesów swojego środowiska. Byłam zachwycona,
bo w Krakowie nie miałam do czynienia z artystami tak zdeterminowanymi i ostrymi.
Wygraliśmy tę naszą wspólną walkę, a kiedy w
2004 roku zostałam sekretarzem stanu w Ministerstwie Kultury,dostałam polecenie od ministra, żeby zająć się nową Ustawą o kinematografii, o
którą filmowcy bezskutecznie zabiegali od dziesięciu lat. Kolejna wersja tej
ustawy była wtedy w komisji eksperckiej i ani rządowi, ani Sejmowi nie
zależało, by uchwalić ją tuż przed wyborami. Musiałam się w przyspieszonym
tempie nauczyć, jak powinien działać system wspierania kinematografii w Polsce.
I to był prawdziwy początek moich kontaktów ze środowiskiem filmowym.
W pierwszej dekadzie XXI wieku to środowisko było
bardzo podzielone, pełne wzajemnych animozji.
To prawda. Młodzi buntowali się, uważając, że nie
mają szansy na zrobienie filmu, bo wszystkie pieniądze są zarezerwowane dla
mistrzów. Trochę było w tym racji, ale trochę także ocen niesprawiedliwych. Jak
to w życiu: nic nie jest czarno-białe. Trudno było zlikwidować te animozje. Pamiętam
spotkanie w gabinecie ministra Waldemara Dąbrowskiego, podczas którego toczyła
się dyskusja na temat projektowanej Ustawy o kinematografii. Ktoś z młodych
powiedział: „A co nas to obchodzi, my nic z tego nie będziemy mieli”. Ale potem
nastąpił krótki moment, w którym wszyscy się skrzyknęli: młodzi i starsi,
reżyserzy, producenci, aktorzy. Stworzyli jednolity front, który zdecydowanie
pomagał w walce o ustawę. A łatwo nie było, bo musieliśmy się dogadać ze
wszystkimi klubami parlamentarnymi.
Podobno osobiście rozmawiała pani z 360 posłami.
Pamiętam, że przekonałam nawet tak trudną w
negocjacjach partię jak Liga Polskich Rodzin, choć kosztem poprawek do ustawy,
które potem nastręczały nam sporo problemów. No, ale udało się. Filmowcy
uczestniczyli w tym procesie, chodząc do Sejmu, nagabując polityków, robiąc pro
bono spoty telewizyjne. Wywierali dużą presję. Dzisiaj, po latach
funkcjonowania Instytutu, wiele krajów nam zazdrości i kształtuje swoje prawo
filmowe w oparciu o polskie rozwiązania. Na prośbę m.in. Czech, Ukrainy,
Kazachstanu, Słowacji i Szwecji tłumaczyliśmy naszą Ustawę o kinematografii na
ich języki. Choć oczywiście nasz model
funkcjonowania przemysłu filmowego – niezależny od polityków np. na Białorusi
nie przeszedł…
W 2005 roku wygrała pani konkurs i została
pierwszą dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Jak przez tę dekadę,
którą pani tam spędziła, zmieniło się środowisko twórców filmowych?
W 2005 roku dużo więcej niż dziś zależało od
artystów z uznanym dorobkiem. I to oni głównie robili filmy. Bardzo chcieliśmy
umożliwić wejście do zawodu młodszym twórcom. Stworzyliśmy w PISF-ie programy
operacyjne wspierające debiuty. Także wśród kryteriów oceny projektów znalazły
się dla nich preferencje. To sprawiło, że w ciągu ostatniej dekady do kina
weszły nowe pokolenia utalentowanych artystów. Również wiek debiutantów
stopniowo się obniżał, od czterdziestokilkulatków do nawet
dwudziestokilkulatków. To dzięki wsparciu Instytutu, po kilku latach od udanych
debiutów, swoje drugie i kolejne filmy zrealizowali m.in. Małgorzata Szumowska,
Wojciech Smarzowski, Jan Komasa, Leszek Dawid, Anna Kazejak, Ksawery Żuławski.
Zadebiutowali: Marcin Wrona, Bartosz Konopka, Łukasz Palkowski, Katarzyna
Rosłaniec, Jakub Czekaj, Borys Lankosz. Nie mówiąc o całej grupie młodych
dokumentalistów i twórców filmów animowanych. Ich zaistnienie na ekranie stało
się możliwe także dlatego, że zmienił się rynek producencki. W czasie, gdy
powstawał Instytut, 15 lat po zmianie ustroju, w polskim kinie liczyły się
głównie państwowe studia filmowe i dwie, trzy inne firmy. Zdominowane zresztą przez mężczyzn. Postanowiliśmy więc
zrobić wszystko, żeby ten rynek zdemokratyzować. Dzisiaj funkcjonuje już ponad 130 firm
zajmujących się produkcją, a na rynek wkroczyły zdolne producentki.
130
firm to nie za dużo? Nie jest tak, że zamiast kreatywnych producentów mamy tłum
ludzi, którzy chcą tylko zgarnąć z projektu swoją dolę, nie martwiąc się o
dalszy los filmu?
Są też
niestety i tacy. Ale twórcy także nabywają doświadczenia i coraz częściej nie
chcą współpracować z tymi, którzy chcą robić filmy wyłącznie dla pieniędzy. A
jednocześnie wiele świetnych firm zostało założonych przez młodych ludzi,
którzy są znakomicie przygotowani do zawodu producenta. I odnoszą coraz większe
sukcesy. Przykładów jest wiele. Choćby ten: Agnieszka Kurzydło w ciągu
ostatnich trzech lat wyprodukowała m.in. "Bejbi
blues" Kasi Rosłaniec, "W imię..." Małgosi Szumowskiej, "Kebab i Horoskop" Grzegorza Jaroszuka i "Czerwonego Pająka" Marcina Koszałki. Wszystkie te tytuły trafiły na najważniejsze festiwale
filmowe.
Czym to
pokolenie młodych twórców i producentów różni się od swoich poprzedników?
Oni
znają języki, dla swoich projektów szukają koproducentów za granicą, a potem
potrafią filmy promować i sprzedawać. Umieją też z sukcesem przezwyciężać
trudności, bo wbrew pozorom mieli na tym nowym rynku niełatwo. Po
transformacji ustrojowej, w latach 90. i wczesnych dwutysięcznych, z kina
zrobił się biznes. Gwałtownie poprawiła się sytuacja tych, którzy mieli już
utrwaloną pozycję: mogli zrobić komedię romantyczną, zekranizować lekturę
szkolną, zarobić na reklamach. Młodym, bez dorobku, trudno było nawet dostać
zlecenie na realizację serialu czy reklamy. To im właśnie najbardziej pomogło
Studio Munka – prowadzone w ramach Stowarzyszenia Filmowców Polskich oraz
współfinansowane przez Instytut, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego,
a także wspierane przez Telewizję Polską i TVN. Postanowiliśmy także
zainwestować w rozwój zawodowy młodych artystów i producentów, tworząc
specjalny program finansujący ich udział w różnego rodzaju warsztatach i edukacji
profesjonalnej za granicą. Polscy twórcy mogli brać udział w promocji
zagranicznej swoich filmów, a producenci zyskali w nas partnera przy zgłaszaniu
i promowaniu polskich filmów na międzynarodowych festiwalach. Zapraszamy też
filmową młodzież na rozdanie Europejskich Nagród Filmowych. To dużo im daje.
Mają coraz rozleglejsze kontakty, coraz lepiej też wiedzą, jak trzeba
opowiadać, żeby świat rozumiał i cenił polskie kino. Nasze filmy, w tym i te
zrealizowane przez debiutantów, zapraszane są dzisiaj na praktycznie wszystkie
festiwale na świecie. Mało się o tym mówi, ale w ostatnich dziewięciu latach
rodzime produkcje dostały ponad 2900 nagród i wyróżnień. Proszę mi wskazać inną
dziedzinę kultury czy sportu, w których możemy poszczycić się taką statystyką?
Mówimy o środowisku, ale w PISF-ie musiała pani
również kontaktować się ze sferami rządowymi. Miała pani problem z utrzymaniem
niezależności politycznej Instytutu?
Nie. Choć od czasu do czasu politycy się wtrącali
i niesłusznie zniechęcali publiczność do oglądania filmu. Na przykład
nagrodzonej Oscarem "Idy" Pawła
Pawlikowskiego. Ale już poważnie: ustawa została napisana tak, że chroni
autonomię Instytutu i twórczości filmowej. Oczywiście minister kultury może nie
przyjąć sprawozdania czy planów, ale wpływu na wybór projektów nie ma.
Przykładem jest choćby powstający właśnie film o Wołyniu. Niektórym politykom
nie spodobał się moment, w którym Wojciech Smarzowski postanowił podjąć ten temat. Bali się, że
zaszkodzi on nam w dobrych relacjach z Ukrainą. Ja jednak uważam, że jeśli mamy
budować dobre relacje z sąsiadem, to w pełni świadomi tego, co się między nami
kiedyś wydarzyło.
W jednym ze swoich pierwszych publicznych
wystąpień nowy prezydent zapowiedział, że wesprze kino, które będzie pokazywało
jasne momenty naszej przeszłości i stanie się wizytówką Polski w świecie.
Ależ pan prezydent ma do tego instrumenty.
Przeczytałam ostatnio, że otoczenie pana prezydenta pracuje nad koncepcją
utworzenia przy Kancelarii specjalnego funduszu wspierającego powstawanie
wysokobudżetowych filmów historycznych. Nie znam szczegółów, ale uważam to za
bardzo cenną inicjatywę, bo jak wiadomo, przy tak skromnych środkach, jakimi
dysponuje PISF, trudno jest realizować superprodukcje, którymi dzisiaj powinno
być kino historyczne. Ale musi pozostać przestrzeń, którą tworzy Instytut,
gdzie filmowcy rządzą się sami.
Sami? Miała pani zawsze opinię osoby, która
potrafi podejmować decyzje. Nawet nazywano panią czasem po cichu „carycą
polskiego kina”.
To są dwie różne sprawy. W Instytucie ścierają się
przeróżne interesy, czasem sprzeczne. Trzeba pamiętać, że prawie trzykrotnie
tyle projektów, ile otrzymuje dofinansowanie, jest odrzucanych z różnych
powodów. Czasem dlatego, że są zwyczajnie słabe, a czasem dlatego, że brakuje
na nie środków. Wywołuje to wiele środowiskowych animozji. Jeśli projekt nie
powstanie, producent nie zarobi na nim pieniędzy, a artysta musi szukać innego tematu. Poza tym negatywna
ocena ekspertów boli, a twórcy są pamiętliwi. Zdarzyło się wielokrotnie, że
podważają ocenę eksperta, bo, jak mówią: „On mi już dwadzieścia lat temu, w
szkole filmowej, podłożył nogę”. I nie przyjmują argumentów, że minęło tyle
lat, że przecież zrealizowali kolejne filmy, że ekspert wytykając błędy ma
wiele racji. Dlatego dyrektor musi czasem tonować pewne reakcje i nie dać się
wciągnąć w emocjonalne utarczki. Ale też czasem skorygować decyzje ekspertów,
dysponując niewielką w gruncie rzeczy częścią funduszu.
Nawet teraz, gdy 85 proc. budżetu rozdzielają
eksperci, a tylko 15 proc. ma do dyspozycji dyrektor Instytutu, powstało dzięki
pani np. "Miasto 44" Jana Komasy.
Pula 15 proc. daje szansę dofinansowania trzech
debiutów, które przepadły w komisjach albo jednego dużego filmu historycznego.
Dobrze, że tak jest, bo jednak jakąś siłę oddziaływania dyrektor powinien mieć.
Zwłaszcza, że gusty są różne i nigdy nie ma projektu, który by zadowolił
wszystkich. "Miasto 44" tym ekspertom,
którzy podjęli decyzję na „nie”, dalej się nie podoba. I oni nadal uważają, że
w takim kształcie tego filmu nie należało dofinansowywać. A ja myślę, i nie
jestem w tym odosobniona, że to ważna produkcja, która idealnie trafiła w swój
czas. Ponad 1,5 mln widzów w kinach i liczne nagrody na festiwalach
udowadniają, że Jan Komasa zrealizował film potrzebny widzom. Zresztą ocena
wartości artystycznych filmu zawsze jest trudna. Publiczność do kina pójdzie albo
nie. Festiwale film wezmą albo nie. A są i takie tytuły, które nie mają ani
publiczności, ani nagród, a zostają docenione po latach. I okazują się
świadectwem czasu, w którym powstały. Myśli pani, że to źle, że powstało "Miasto 44" lub że film "Bogowie" zamiast do poprawek, jak chcieli
eksperci, został skierowany do produkcji? Ja uważam, że dobrze się stało.
Wyniesie pani z tych dziesięciu lat przyjaźnie?
Wierzę, że tak. Z wieloma osobami polubiłam się, z
kilkoma zaprzyjaźniłam. Często byłam i jestem traktowana przez twórców nie jako
urzędnik, lecz jako partner, z którego zdaniem się liczą. Jestem zapraszana na
wczesne pokazy filmów, jeszcze przed ich udźwiękowieniem. I zawsze szczerze
rozmawiamy. Staram się nie schlebiać artystom i nie padać na kolana, tylko być
dla nich życzliwym partnerem.
Podczas gdyńskich festiwali lubiła się pani z
filmowcami bawić.
Bawić to złe słowo. Nigdy nie traktowałam
festiwali w Gdyni jako zabawy. To tam filmy, które dofinansowaliśmy po raz
pierwszy mierzą się i z gustem jury, i z zainteresowaniem publiczności. To
podczas festiwalu co roku po raz pierwszy ogłaszamy zmiany naszych programów,
czemu towarzyszą często ostre dyskusje i spory. To tam przyjeżdża duża grupa
gości zagranicznych, którą należy zainteresować nowymi polskimi filmami – a
wreszcie – to właśnie w Gdyni wręczane są doroczne nagrody Instytutu dla
wszystkich, którzy promują i upowszechniają polskie kino w Polsce i za granicą.
To dla mnie czas głównie wytężonej pracy. Ale potem rzeczywiście lubię się z twórcami spotkać, wymienić
poglądy i cieszyć się z sukcesów ich filmów. Bo to są prawdziwi, fajni
ludzie.
A co, jeśli mieli do pani żal?
Ja ich nawet rozumiem. Nawet gdy nie
był to tylko żal, lecz wręcz pretensje. Dlatego starałam się, żeby moje drzwi
zawsze były otwarte. Przyjęłam zasadę, że jeśli ktoś ciężko pracował nad
projektem, to należy mu się uczciwe wyjaśnienie dlaczego nie otrzymał wsparcia.
No i trochę przeżyłam – od krzyków do płaczu. Jeden z twórców złożył na mnie
skargę do Rzecznika Praw Obywatelskich. Twierdził, że dotacja mu się należy, bo
to jest jego prawo obywatelskie. Inny spowodował zwołanie Sejmowej Komisji
Kultury i Środków Przekazu. Na ogół jednak żal i uraza twórców trwały krótko.
Do czasu, gdy okazywało się, że w Instytucie nie ma na nich żadnego zapisu, i
że nie funkcjonuje tu jakakolwiek „czarna lista”. Pamiętam, jak na którymś ze spotkań Władysław
Pasikowski powiedział mi: „Wiadomo, że nigdy nie zrobię filmu z PISF-em”. I
jakoś zrobił. Niejeden.
A w ciągu tych dziesięciu lat ktoś powiedział
pani coś, co zapamiętała pani na życie?
Sporo było takich ważnych rozmów. Osobą, która
zawsze bardzo mądrze i precyzyjnie dotyka sedna spraw jest Agnieszka Holland.
Miałam z nią wiele rozmów dotyczących środowiska filmowego, sytuacji w
Instytucie i zawsze potrafiła w chirurgiczny sposób obnażyć wszystkie nasze
słabe punkty. Ale konstruktywnie i z życzliwością.
Mówi pani o rozmowach na tematy służbowe. A
prywatnie?
Ciężko jest mnie namówić na prywatną rozmowę w
pracy.
Sporo pani z filmami podróżowała.
Wcale nie tak dużo. Opierałam się zawsze na współpracownikach odpowiedzialnych za relacje
międzynarodowe. Choć oczywiście byłam kilka razy na festiwalach w Wenecji,
Berlinie czy Cannes. Za czerwonymi dywanami nie przepadam, choć są one sposobem
na promocję filmów. I na przypomnienie, że Instytut miał udział w ich
powstaniu. Dla mnie międzynarodowe festiwale to głównie szansa na poznawanie
ważnych ludzi w międzynarodowym przemyśle filmowym. Tak spotkałam np. Manfreda
Schmidta i Kirsten Niehuus, szefów regionalnych funduszy niemieckich.
Utworzyliśmy razem wspólny polsko-niemiecki fundusz developmentowy, który w tym
roku rozwinie się w fundusz koprodukcyjny. Na festiwalach poznałam recenzentów,
którzy później pisali o polskim kinie, m.in. w „Variety” czy „Hollywood
Reporter”. No i oczywiście wielu twórców, np. Fatiha Akina, który zrobił z nami swój ostatni film.
Jakie chwile z tych dziesięciu lat wspomina pani
najmilej?
Jest ich dużo. Zapamiętam niesamowitą radość, gdy
Oscara dostał "Piotruś i wilk", a potem
jeszcze większą, gdy statuetkę odbierał Paweł Pawlikowski. Miałam przyjemność
być na obu ceremoniach. Nagrody dla "Idy" wywołały też totalną euforię podczas wręczania Europejskich Nagród Filmowych w
Rydze. To były niezwykłe wzruszenia.
A ma pani momenty, które chciałaby z pamięci
wytrzeć?
One są związane z polityką. W pierwszych latach
funkcjonowania czytałam bardzo dużo bolesnych recenzji mojej pracy, a czasem i
spraw prywatnych.
To był okres gigantycznej krytyki: że polska
kinematografia jest nieobecna na festiwalach, że filmy są złe, że Instytut źle
działa.
Filmów nie robi się z dnia na dzień. Często to
trwa kilka lat. Nie jest też łatwo przełamać złe stereotypy o polskim kinie,
podzielane przez krytyków i publiczność, czy wypromować po latach nieobecności
rodzime filmy na międzynarodowych festiwalach. Każdy, kto zna się na PR o tym
wie. Oprócz pieniędzy, profesjonalnych działań, wymaga to również czasu. A
ostatnie sukcesy udowodniły, że to, co zrobiliśmy przez pierwszych pięć lat,
zaczęło procentować. Mamy świetne, obiecujące kino, publiczność chodzi na
rodzime produkcje, pojawił się deszcz nagród. A tak krytykowany system
ekspercki? Przy podziale pieniędzy zawsze będą spory. Ale dzisiaj już prawie
wszyscy rozumieją, że podejmowanie decyzji w sytuacji, gdy na stole leży 35
projektów, a pieniędzy jest na 12 nie jest proste. Zwłaszcza, że nie oglądamy
gotowych filmów, a zaledwie znamy ich scenariusze.
Polskie kino tak ostatnio wybuchło, że znowu
zacznie się problem krótkiej kołdry. Co rok szkoły filmowe opuszczają nowi
absolwenci i coraz trudniej będzie dostać dotację.
Decyduje jakość projektu. A średnia jest coraz
wyższa. To oznacza, że aby otrzymać dotację trzeba będzie coraz ciężej i dłużej
pracować nad scenariuszami. Wielu znanych twórców już dziś obraża się na
Instytut. Uważają, że mając uznany dorobek, nie powinni konkurować z debiutantami.
Ja myślę inaczej. Konkurencja zawsze dobrze wpływa na jakość. A konflikty są
immanentnie wpisane w każdy system, w którym pieniędzy nie starcza dla
wszystkich.
Po tych 10 latach żałuje pani czegoś?
Chyba tego, że nie dość wcześnie zareagowaliśmy na
pewne nieprawidłowości występujące na rynku. Na relacje pomiędzy kinami,
dystrybutorami a producentami. One muszą być bardziej transparentne. Trzeba
przemyśleć sensowność wkładania setek tysięcy w promocję i reklamę, przez co
producent nawet po sukcesie frekwencyjnym nie dostaje zwrotu swoich nakładów.
Jeśli te praktyki będą trwały, nikt nie będzie chciał w kino inwestować.
To już są zadania dla pani następczyni. Cieszy
panią wybór Magdaleny Sroki?
Bardzo. Uważam, że pani prezydent Sroka może być
fantastyczną dyrektor PISF-u. Ona dobrze wie, jak ważny jest mecenat publiczny
nad kulturą, ma też świetne osiągnięcia w zarządzaniu nią. W Krakowie za jej
kadencji powstały nowe instytucje kultury, m.in Muzeum Sztuki Współczesnej,
nowa Cricoteka, nowoczesna sala koncertowo-kongresowa. Magdalena Sroka ma
również za sobą stworzenie najlepiej działającego funduszu regionalnego –
Krakowskiego Funduszu Filmowego. Jest osobą błyskotliwą, otwartą, z
charakterem, pracowitą i zaangażowaną. Myślę, że Kraków dużo stracił, a film na
pewno zyska.
Jaką lekcję wyniosła pani z tych dziesięciu lat?
Zrozumiałam, że nie zawsze osoba, która na
pierwszy rzut oka wydaje się kompetentna, miła i uczciwa rzeczywiście taka
jest. A z kolei czasem warto znieść czyjąś pozorną obcesowość i złośliwość, bo w zamian otrzymuje się coś bardzo cennego. Prawdę,
lojalność, czasem nawet przyjaźń. No i druga ważna lekcja: nie warto być
upartym. Dziś jestem bardziej otwarta i to wynika z moich doświadczeń. Nauczyłam
się, że mój punkt widzenia może być jednym z wielu.
Gala 10-lecia PISF, fot. Marcin Kułakowski/PISF
A jednak w środowisku filmowym mówi się, że gdy
stanęła pani do konkursu na prezesa TVP, komisja przestraszyła się właśnie
tego, że chciała pani zarządzać tym molochem jednoosobowo.
Nie uznaję rozmywania odpowiedzialności. Dlatego
jestem zwolenniczką zarządów jednoosobowych w mediach publicznych.
Podczas konkursu na prezesa TVP nie dopuszczono
pani, Jacka Wekslera i Roberta Kozaka do etapu przesłuchań. Obywatele Kultury
ostro skrytykowali Radę Nadzorczą TVP o niedopuszczenie kandydatów związanych z
kulturą i nieprawidłowości przy przeprowadzaniu konkursu.
W czasie polskiego przyjęcia w Cannes, wydanego z
okazji 10-lecia PISF, dostałam wiadomość, że moją kandydaturę odrzucono bez
przesłuchania. Nie ukrywam, było mi przykro. Dużo pracy włożyłam w to, żeby
swój program napisać i przygotować się do rozmowy z komisją konkursową. Nie
wiedziałam jeszcze wtedy, że podobnie potraktowano byłego wiceministra kultury
i byłego szefa oddziału BBC w Polsce. Pomyślałam, że jak zwykle wygrała
„polityka”. Po powrocie do Polski zobaczyłam list Obywateli Kultury, który
poparli też Obywatele Nauki. Wytykano w nim brak transparentności i
upolitycznienie konkursu. List podpisało już wówczas kilkaset osób i napływały
wciąż nowe podpisy. To fantastyczne, że ludzie kultury i nauki wypowiedzieli
się w sprawie mediów publicznych – wierzę, że niezależnie od tego, jakie jest w
efekcie rozstrzygnięcie konkursu w telewizji, ich głos skutecznie przyczyni się
do zmian w tej sferze. Że rządzący, ponad wszelkimi podziałami, wypracują nową
Ustawę o mediach publicznych, która przywróci je obywatelom, pozbawi taniej,
byle jakiej komercji i definitywnie je odpartyjni.
Jakie dziś ma pani plany?
To była dla mnie bardzo ważna dekada. Pracowałam
do 2 października, odbyliśmy jeszcze ostatnią tegoroczną sesję, podczas której
zdecydowaliśmy o wsparciu kolejnych produkcji filmowych, mamy za sobą
jubileuszowy 40. Festiwal Filmowy w
Gdyni. Zostawiłam dobrze funkcjonującą instytucję, przed którą stoją nowe
zadania. To dla mnie ważne. Ale jeszcze jest za wcześnie, by mówić, co będę
robić w przyszłości.
Obejmując Instytut miała pani niewiele ponad
trzydzieści lat. Teraz opuściła pani swój gabinet na Krakowskim Przedmieściu
jako dojrzała kobieta.
W życiu każdego człowieka to jest dekada, kiedy
zmienia się system wartości. Ja też zdobyłam nowe,
ważne doświadczenia, które się we mnie odłożyły. Zaczęłam częściej zadawać
sobie pytanie, co jest naprawdę ważne.
A co jest naprawdę ważne?
Osoby najbliższe – partner, przyjaciele… No i to, żeby mieć pracę, którą się
kocha. Nie wyobrażam też sobie życia bez spotkań z ludźmi. I bez kultury, bez
sztuki.
Idąc do kina, wybierze pani polski
film?
Zawsze. Pójdę na każdy polski film.
No, może prawie każdy. Po pierwsze dlatego, że będę chciała zobaczyć, jak się
rozwijają twórcy. A po drugie – ja po prostu kocham polskie kino.